6 rano. Już czas się podnieść, bo znów spóźnisz się do pracy i supervisor przyczepi się, a może i nawet sam menadżer. Pędzisz na czerwony autobus, który tak naprawdę nie wiadomo, kiedy się zjawi. Nadjeżdża RV1, oddychasz z ulgą. Zajmujesz miejsce i spoglądasz przez szybę na skrawek nieba, który walczy z mnóstwem betonowych ścian. Na dobre przecierasz oczy dopiero pod London Eye. Pozostało ci 10 minut, ale musisz się jeszcze przebrać.
Wparowujesz do ciasnego, przegrzanego od ekspresów do kawy kiosku. Kolorowe twarze, zmęczone już od rana, pytają cię standardowo i zwykle beznamiętnie: „Hello, how are you?”. Hm...
Niektórzy uczą się języka lub chcą zarobić na coś, co wydaje im się bardzo ważne. Dla innych to po prostu sposób na życie. Ci ostatni być może zostaną tutaj na zawsze.
Kolejna godzina w pracy, oczy zachodzą mgłą, a głowa nie przestaje cię boleć. Znów się nie wyspałeś, bo przyjaciele wczorajszego wieczoru zabrali cię na spacer. Zaczynała się pogodna i duszna noc. Po drodze piękny widok oświetlonego miasta z Tower Bridge.
W Londynie spotykasz ludzi, którym udało się uciec od biedy czy prześladowania. Sprzątają ulice za 5 funtów - stawkę, która w ich kraju jest nieosiągalna. Żyją w potężnej aglomeracji, wśród skrawków zieleni, objęci programem socjalnym. Istnieją obok siebie, śpiesząc do meczetu, synagogi, kościoła albo wierząc w duchy swoich przodków. Przede wszystkim zaś wierząc w lepszą przyszłość dla swoich dzieci, które płaczą od rana w kilku domach naraz, nie pozwalając ci dłużej pospać. W ich dzielnicach czujesz się trochę jak intruz. Masz biały kolor skóry i jesteś Europejczykiem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Kolejny dzień w pracy. Przekładasz jakieś kartony i zza koszuli wypada ci krzyż - ten Ojca Świętego z jego pontyfikatu. Ran, 25-letnia dziewczyna z Chin, uśmiecha się do ciebie i mówi: „You are Christian, aren’t you? I heard about”… Mówisz nieśmiało: „Tak, jestem”. I zaraz pytasz ją, jak to jest z chrześcijaństwem w Chinach. Rozmawiacie chwilę o Bogu, o tym, kim On jest, albo raczej jak Go przeżywacie, doświadczacie. Tymczasem przed kawiarnią kilometrowe kolejki ludzi, którzy kupili sobie bilet na London Eye. Jest zwyczajny dzień - niedziela. Idziesz ze znajomymi na Mszę św. do katedry Westminster. Przesypiasz kazanie ku zgorszeniu siedzących obok ciebie starszych pań. Wierzysz. Świeccy rozdają Komunię św. pomimo obecności wielu księży. Później wychodzisz z kościoła i wita cię ten sam szary, zamglony świat. Przez chwilę jeszcze na placu stoją ludzie, by potem zniknąć w ulicznym pośpiechu. W końcu znikasz i ty. Dochodzisz z przyjaciółmi do wniosku, że dziś należy wam się niedzielny obiad. Wracacie do domu jak zwykle zmęczeni, ale zarazem bardzo szczęśliwi. Szczęśliwi, bo jesteście razem. Razem zrobicie obiad, taki niecodzienny, z mnóstwem zdrowych warzyw. I choć angielskie jedzenie jest wstrętne, to zawsze da się je pysznie przyrządzić, a w połączeniu z polską konserwą… mmm... niebo w gębie.
Rozpoczyna się nowy tydzień. Odliczasz dni, jakie pozostały ci do wyjazdu. Wracać. Wracać. Do domu, na studia, aby w miarę spokojnie przeżyć do następnego roku, przy skąpym wciąż systemie stypendialnym w Polsce. Inwestujesz swój czas w wolne wakacje, aby w ciągu roku móc spełniać swoje marzenia. To taka transakcja wiązana.
A co, jeśli ci się nie powiedzie? Co, jeśli nie znajdziesz żadnej pracy w obcym, dalekim kraju? Czy zostaniesz koczownikiem na dworcu? A jeśli twoje życie będzie koszmarem, który będziesz musiał przespać do końca? Oczywiście, że…
Czujesz to wszystko pod zaspanymi powiekami i wierzysz w dobry dzień.