Nigdy nie wręczajcie miecza mężczyźnie, który nie umie tańczyć (celtyckie).
Reklama
Od kiedy epokę rycerzy zamknął Cervantes w karykaturze rycerza Don Kichota, zaczęto tracić rozróżnienie pomiędzy wojownikiem, żołnierzem, najemnym żołdakiem i mordercą. Wojownik przestał być obrońcą granic, króla, kobiet i dzieci, godnym przeciwnikiem szanującym święte zasady, a stał się coraz sprawniejszą, bezduszną maszyną do zabijania. Chłopięce lub męskie marzenia, by dzielnie walczyć w obronie tego, co ludzie szanują i kochają - „spełniają” się w grach komputerowych, gdzie zabija się dla ilości i szybkości lub dla sadystycznego okrucieństwa. Tacy na pewno nie zrozumieją wersu K. I. Gałczyńskiego: „Ja myślę, że nawet strzelać trzeba czule”.
W jednym z rytuałów inicjacyjnych mistrz wręczał miecz tylko temu, kto poznał samotność zakochanego i taniec kochającego… Teraz nikt nie wymaga (nawet u amerykańskich marines) od poborowego choćby skautowskiej sprawności „Trzech Piór” ani, tym bardziej, umiejętności tańczenia. A coś w tym jest, bo wystarczy spojrzeć na wiejskie zabawy, na których zwykle najagresywniejsi i najbrutalniejsi są ci, którzy tańczyć nie potrafią i nie chcą.
Większość tańców ma w sobie jednocześnie coś z zalotów, gry i... walki. Te jakby uniki, nacierania, ucieczki, zwarcia, zwody, pozy-figury, krążenia wokół siebie… Ale wszystko w harmonii, pięknie i w rytmie. Wyraża się to nawet w powiedzeniu, że „kto do tańca, to i do różańca”, bo i modlitwa jest swoistym tańcem duszy z Bogiem, do czego nie każdy się nadaje.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Taniec jest misternym sposobem oswajania dzikiej i gwałtownej duszy niedojrzałego mężczyzny. Zresztą, nie ma żadnego rytuału bez korowodu, gestów lub tańca. U ludów zwanych prymitywnymi nie do wyobrażenia byłby młodzieniec niepotrafiący tańczyć i walczyć.
Dorastał prawie w Krainie Łagodności. Takiego chcieli go rodzice - dobrego, grzecznego i religijnego. Po części taki był, ale zaczytywał się w opowieściach wojowniczych i podróżniczych, no i o tym marzył. Walczyć nie potrafił, choć czasem w obronie krzywdzonego rodzeństwa potrafił w napadzie świętego gniewu pokonać kilku starszych od siebie. Ale tylko wtedy. Kiedy w krainie jego marzeń pojawiły się baśniowe, piękne „złotowłose”, to pokonywał w ich obronie najtęższych przeciwników, choć bez okrucieństwa. W realnym życiu „złotowłose” onieśmielały go, jednak pragnął coraz bardziej zaistnieć przed nimi jako rycerz, wojownik, bohater, choć one wolały, gdy był bajarzem, poetą. Z tego pomieszania marzeń o jednej z tych pięknych, o swojej waleczności dla niej, chęci sprawdzenia się w starciu z przeciwnikami rodziły się i wiersze, i potyczki, i brawurowe popisy, a nawet chęć wejścia w krąg chuliganów pierwszej kategorii. I chyba stałby się jednym z nich, gdyby któregoś dnia „złotowłosa” nie zostawiła go na parkiecie, gdy usiłował naśladować jakieś taneczne ruchy. I wtedy poszedł do szkoły tańca. Tam musiał pokonać siebie, swoją fanfaronadę, nieśmiałość, nieudolność, wojowniczość… przy wykonywaniu tanecznych kroków i figur oraz harmonizowaniu ich z partnerką-siostrą. Pierwszy pokaz ich tańca dał mu poczucie, że oswoił coś w sobie, zwyciężył, że zabłysnął tak, jak nie marzył i nie przeczuwał. I że do tego zwycięstwa nie potrzebował noża czy pistoletu. Potem tańczył trzy lata. A kiedy doszło do ciężkiej walki z jakimś bandytą, oberwał porządnie, ale walczył, tak jak tańczył, według reguł - i nie przegrał. Teraz śmieją się z niego, że angelizuje kobiety, że wciąż walczy w obronie jakichś „świętych” ideałów i zasad, ale czasem lubią jego żarliwość, jego ballady, marzenia i wędrówki po górach, kiedy idzie, jakby tańczył z aniołem…
Dopóki jest zło, w mężczyźnie musi budzić się wojownik, który ma bronić granic nieprzekraczalnych. Ale „złotowłosa” nie może go w nim usypiać, bo straci i obrońców, i tancerzy, a bez niego nikt nie uszanuje i nie pokocha tego, co w niej najcenniejsze do zdobycia. W końcu Bóg też był wojownikiem z… miłości.