Mówisz, że kochasz. To, że kochasz, to jeszcze nic. Ważniejsze jest: kogo, a najważniejsze: JAK?
Można bowiem z miłości zrobić sobie bożka, obłęd, narzędzie zniewolenia, grę, zabawę, pasję życiową... i nigdy naprawdę nikogo nie kochać, choć o miłości się śpiewało, pisało, choć się miłość wielbiło.
Pewien król, zaraz po ślubie, postanowił wybudować swojej pięknej, młodziutkiej żonie pałac. Pałac tak piękny i wielki, jak jego miłość do niej. Zebrał najlepszych architektów, razem długo tworzyli projekt i szybko ruszyła budowa. Król głównie nią żył. Bezpośrednio nadzorował, coś zmieniał, doskonalił i coraz rzadziej odwiedzał żonę, bo przecież to wszystko dla niej tworzył. Królowa zaczęła chorować, blednąć, marnieć i któregoś dnia cicho umarła, podczas gdy mąż właśnie pilnował w nowym pałacu pozłacania łoża dla niej... Król wpadł we wściekłą rozpacz. „Jak ona mogła mi to zrobić?! - krzyczał płacząc. - Umrzeć przed ukończeniem TAKIEGO pałacu?!”. Kazał włożyć ciało zmarłej do skromnej trumny i złożyć ją w niszy, bo postanowił, że zrobi dla niej trumnę z kryształu, a pałac przeobrazi w jej mauzoleum. Zabrał się więc z jeszcze większą pasją za budowę. Mauzoleum miało być na obraz i podobieństwo jego wielkiej i tragicznej miłości. Sprowadzał najlepsze marmury, najlepszych rzeźbiarzy, dekoratorów. Zaniedbywał rządy, obronę granic, chcąc ukończyć arcydzieło swojego życia, któremu poświęcał już trzeci rok. Któregoś dnia, tuż przed ukończeniem pałacu-mauzoleum, przechodził z nowym architektem koło niszy z trumną. Spojrzał na nią i oburzył się, jak coś tak brzydkiego może przebywać w sąsiedztwie tak wspaniałego pałacu... I polecił wyrzucić tę trumnę. Wtedy stary sługa przypomniał mu, że to trumna z ciałem jego żony i że to dla niej miał być ów pałac. Król spojrzał z pogardą i rzekł: „Jeśli ona była tak brzydka, jak owa trumna, to nie jest godna tego pałacu, a nawet krypty z trumnami jej poprzedniczek”.
Kto w miłości jest ważniejszy: kochający czy kochany? Kiedy teraz czytuję w poppsychologicznych tekstach o konieczności kochania siebie samego (bo ponoć bez tego nikogo innego nie można pokochać), wręcz
o przymusie samoakceptacji, samopotwierdzaniu siebie, samoafirmacji, samorealizacji, to mam wrażenie, że jest to nowa religia: KULT SAMOLUBA! I nie dziwię się potem, że taki/taka, choć za miłością goni,
to ją uśmierca, zanim ona zacznie się w kimś rozwijać, bo na wszystko rzuca cień swojego rozdętego JA.
„Powiedz mi, JAKA jest twoja miłość - mówił do młodzieży Jan Paweł II - a powiem ci, kim jesteś”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu