Kończy się Adwent. Coraz bliżej do Wigilii i świąt Bożego Narodzenia, do tego, co tym najpiękniejszym rodzinnym świętom towarzyszy: żłóbka, bieli opłatka, serdecznych słów życzeń, smaku i zapachu
specjalnie przygotowywanych raz w roku potraw, śpiewu kolęd, ustrojonej choinki i prezentów pod nią. Każdy ma wiele wzruszających wspomnień związanych z tym jedynym w roku,
niepowtarzalnym wieczorem.
Ona też, jak każdy, z radością oczekuje tej chwili, gdy wraz z dziećmi, wnukami i prawnuczką usiądzie przy wigilijnym stole. Zauważyła, że im więcej ma lat, tym częściej
jej myśli biegną do, zdawałoby się, bardzo odległego czasu - do lat wojny i do tej jedynej, przeżytej z dala od bliskich na robotach w Niemczech, Wigilii 1944 r.
Miała wtedy siedemnaście lat.
Kilka miesięcy wcześniej, w upalne lipcowe południe, jej małą rodzinną wieś na Podlasiu otoczyli Niemcy. Na oczach rozpaczającej matki, tak jak stała, boso, w kretonowej spódnicy
i cienkiej ażurowej bluzce, została wepchnięta na samochód i z innymi dziewczętami zawieziona do sąsiedniej wsi, gdzie było już bardzo dużo ludzi wcześniej spędzonych
przez okupantów z okolicznych miejscowości. Stamtąd, jeszcze tego samego dnia, pod eskortą żołnierzy pognano ich pieszo do Zambrowa, gdzie bez jedzenia przetrzymano pod gołym niebem całą noc,
a rano ponownie załadowano do odkrytych, wojskowych samochodów. Kiedy ruszyła kolumna pojazdów, głośno zaśpiewali Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród. Tą samą pieśnią żegnał się jej ojciec ze swoim
kuzynem 15 sierpnia 1939 r. Serce ścisnął smutek, z oczu popłynęły łzy. W dali zobaczyła biegnącą, płaczącą matkę ze swetrem na ręku. Nie zdążyła...
W Łomży kazali im wysiąść. Po kolejnej spędzonej na placu nocy ją i kilka dziewcząt sanitarka zawiozła do niemieckiego szpitala wojennego. Kazano jej sprzątać ogromne sale wypełnione ciężko
rannymi, przywożonymi z frontu żołnierzami, których po pierwszych opatrunkach transportowano gdzieś dalej. Ich miejsce zajmowali nowi - i tak było cały czas, jednych zabierano,
innych przywożono. Do dziś ma w oczach widok strug krwi i pokrwawionych koców, które ciągle trzeba było zmieniać. Słyszy jęki i krzyki wijących się z bólu rannych.
Tego nie zapomni nigdy.
Po dwóch miesiącach harówki w dzień i w nocy lazaret ewakuowano, a ją wraz z innymi przewieziono przez granicę polsko-niemiecką do miasta Johannisburg
(Pisz). Z placu przed Arbeitsamtem Frau Anne Wilamovsky zabrała ją do pracy w swoim gospodarstwie. Od świtu do późnej nocy pomagała w polu i w obejściu,
przy dojeniu krów, obrządzaniu inwentarza, a także w domu. Jej gospodyni, młoda 26- lub 27-letnia kobieta, sama prowadziła gospodarstwo. Mąż Willi był na wojnie. Miała 7-letniego
syna Willfrieda oraz dwie córki - 5-letnią Rosemarię i 3-letnią Annelorę. Mieszkała z nią również matka, do której dzieci mówiły Oma. Do pomocy miała także dwóch wziętych do
niewoli żołnierzy - Francuza i Włocha.
Niemka była zadowolona z jej pracy. Przed sąsiadkami chwaliła ją, że choć taka młoda, wszystko potrafi zrobić. Zajęta robotą, starała się uciec od myśli o rodzinie. Napisała
do domu jeden list, ale z dużym, czarnym napisem „Zurück”, zwrócono go jej. Żadnej wiadomości z domu i żadnego znaku życia od niej do rodziny. Było jej smutno,
ale nie zadręczała się. Żyła, nie chodziła głodna, a przecież wokół toczyła się straszna wojna, tysiące ludzi ginęły na frontach, w partyzantce (nosiła partyzantom do lasu meldunki,
jedzenie), na ulicach, w łapankach, w obozach, w łagrach (jej rodzina cudem uniknęła wywózki przez Sowietów).
Skończyły się zajęcia w polu. W długie jesienne wieczory, często przy księżycu, pruła stare swetry, farbowała przędzę i robiła na drutach nowe rzeczy. Zbliżało się
Boże Narodzenie. Niemka płakała, bo skądś się dowiedziała, że jej Willi został otoczony w kotle przez Sowietów. Przyszła Wigilia - ostatnia podczas tej wojny. Przygotowały trochę lepszą
niż zwykle kolację. Była choinka i prezenty. Oma, gospodyni i dzieci dostały wyczarowane przez nią na drutach swetry, Francuz - rękawice, Włoch - skarpety. Dla niej był
stary, wełniany szalik Niemki i kawałek jedwabiu, w drobne kwiatuszki, na bluzkę. Niemka zaintonowała Stille Nacht, heilige Nacht... i poszli spać.
Nie mogła zasnąć. Myślała o domu, sianie pod obrusem, opłatku, ubranej - w wykonane przez młodsze rodzeństwo ozdoby z kolorowych bibułek i słomy -
choince, kolędach i Pasterce, wreszcie o matce, która sama musiała dźwigać trud wychowania pięciorga młodszego jej rodzeństwa. Przypomniały jej się słowa wiersza Artura Oppmana:
Tylko mi Ciebie, Mamo, Tylko mi Polski żal. Ojciec nie żył od dwóch lat. Cichutko do poduszki zanuciła Wśród nocnej ciszy, bo przecież niezależnie od okoliczności Bóg się nam rodzi. Tyle zapamiętała.
20 stycznia 1945 r. przyszedł nakaz opuszczenia domu. Na dwa wozy załadowano to, co dało się zabrać z ubrania i do jedzenia. Do kieszeni starego, mocno wytartego płaszcza
wsunęła zwiteczek jedwabiu - choinkowy prezent. Zaczęła się dwumiesięczna tułaczka wśród bombardowań i nalotów, przez zamarznięty Zalew Wiślany, Zatokę Gdańską, Gdańsk, Gdynię, Hel i dalej,
wzdłuż Bałtyku.
Podczas jednego z postojów, w jakimś majątku koło Słupska, zajęli ich Sowieci. Rozstała się ze „swoją Niemką”, poznała przyszłego męża. Razem dotarli do
małego miasteczka na pograniczu Pomorza i Wielkopolski. Tam im kazano zostać, tłumacząc, że tu będzie Polska. Uprzątali trupy, których wszędzie było tak dużo. Zajęli poniemieckie gospodarstwo.
Nawiązali kontakt z rodzicami, dostali ich błogosławieństwo, wzięli ślub i rozpoczęli wspólne życie. Z radością czekali na przyjście pierwszego dziecka.
Wydarzyło się coś strasznego. Podczas jazdy na wozie na pole coś się jej stało. Przez cały tydzień potwornie cierpiała. Przywieziony przez męża felczer kazał się natychmiast odwieźć, by nie być świadkiem
jej śmierci. Nadeszła noc 26 lipca 1946 r., z grzmotami, błyskawicami, ulewą. Sama, bez niczyjej pomocy, urodziła maleństwo, kruszynę, niespełna siedmiomiesięczną żywą córeczkę, którą
następnego dnia zawieźli ochrzcić. Dali jej na imię Anna, bo takie sobie przyniosła. Choć ledwo trzymała się na nogach, opatulała swoją Anusię, karmiła ją, kąpała. Dziesiątego dnia, przy piersi, dziecina
przestała oddychać. Mimo upalnego lata - świat był za zimny dla tej maleńkiej istotki. Potrzebowała inkubatora, ale skąd go było wtedy wziąć?
Mąż poszedł poszukać kogoś, kto by zrobił trumienkę. Ona zaś wyjęła z szafy ofiarowany przez Niemkę w Wigilię kawałek tkaniny (nic bardziej odpowiedniego nie miała), zaniosła
do krawcowej, by uszyć z niego sukieneczkę. Starczyło i na czapeczkę. Sąsiadka ze znalezionego w jakimś kącie moteczka nici zrobiła Anusi buciki. Po raz ostatni
ubrała swój maleńki skarb, ucałowali go, zamknęli trumienkę i powieźli na poniemiecki cmentarz, niedawno poświęcony przez polskiego, katolickiego księdza. Ich Anusia była pierwszym polskim
dzieckiem tam pochowanym. Dokładnie po pięćdziesięciu latach (razem ze zmarłą kilka lat później roczną siostrzyczką Genią, dla której nie było penicyliny) przeniesiono ją do grobu zmarłego
rok wcześniej tatusia. W ciężkich chwilach - a cierpienia w jego życiu nie brakowało - powtarzał, że niedługo pójdzie do swoich dzieci. Są już razem na wieki.
Nie miała siły, by uczestniczyć w ekshumacji córeczek.
Woli nie wiedzieć, co zostało z ich doczesnych szczątków. W każdą Wigilię przed wieczerzą odwiedza grób męża i dzieci, zamyśla się przez chwilę nad tamtą Wigilią 1944 r.
Z wdzięcznością wspomina też Niemkę (czy żyje, gdzie jest, czy wrócił do niej Willi, co robią jej dzieci, wnuki, prawnuki? Może chciałaby jej raz jeszcze podziękować za ten kawałeczek
jedwabiu w kwiatki, w którym jej maleństwo powiększyło grono aniołków. Może, może... Bóg się rodzi...
Pomóż w rozwoju naszego portalu