Od dłuższego już czasu jesteśmy świadkami zastraszania społeczeństwa,
odbierania ludziom nadziei, zaszczuwania polityków prawicy. Rzekomo
państwo się rozpada, a banda nieudaczników i złodziei, jak nazywa
się ekipę rządzącą, doprowadzi nasze państwo do bankructwa. Rozwiązaniem
najlepszym, którego nawet nikomu nie trzeba podpowiadać, jest wybór
nowych ludzi do władzy, oczywiście z czystymi rękami, uczciwych patriotów
i obrońców polskiej gospodarki. A tacy znajdują się tylko w SLD.
Tyle można dowiedzieć się ze środków przekazu.
19 lipca odbyła się w Sejmie debata na temat nowelizacji
ustawy budżetowej. Prawdą jest, że z powodu niższych dochodów państwa
doszło do powstania tzw. dziury budżetowej, zabrakło 8,6 miliarda
zł. Suma to bardzo duża, bo razem z emisją bonów skarbowych na taką
wysokość potrzeba drugie tyle, czyli ponad 17 miliardów zł, co daje
ok. 10% budżetu państwa. Jak na biedny kraj przystało, a takim jest
Polska, taki deficyt w finansach można nazwać dość poważnym. Czy
jest jednak finansową tragedią, krachem i bankructwem państwa?
W ciągu ostatnich tygodni niemal wszystkie środki przekazu,
a głównie publiczna telewizja usłużna lewicy, donosząc o wspomnianej
dziurze budżetowej, używały określeń w rodzaju: rząd zbankrutował,
Polska stanęła w obliczu gwałtownego kryzysu finansowego, cięcia
w dochodach doprowadzą do ludzkiej nędzy! Z fałszywą troską radzono
prawicy, aby nie nowelizowano budżetu, ponieważ w debacie sejmowej
AWS po prostu przestanie istnieć, nie wytrzyma SLD-owskiego walca.
Prześcigano się w artykułach, które przerażały swoją wymową, straszono
gigantyczną klęską, upadkiem finansów i gospodarki państwa. Także
w podobnym stylu wypowiadał się w zachodnich mediach szef Sojuszu
Lewicy Demokratycznej L. Miller, twierdząc, że Polsce grozi kryzys
finansów państwa. W odpowiedzi na tę opinię wybuchła panika wśród
zachodnich inwestorów, którzy masowo zaczęli wycofywać z Polski dolary.
Groził nam faktycznie kryzys walutowy, kurs dolara skoczył bowiem
o 30%, powstała bardzo niebezpieczna sytuacja nierównowagi finansowej.
Ponieważ sytuacja zagrożenia została sztucznie wywołana
i nagłośniona przez SLD, rząd szybko zapanował nad problemem i, jak
się okazało, żaden nagły kryzys nam nie grozi, chyba że będzie to
wygrana SLD w wyborach parlamentarnych. Właśnie sejmowa, nadzwyczaj
spokojna debata o nowelizacji budżetu zaświadczyła, że to, co nazwano
kryzysem, było kontrolowane i obserwowane, dojrzewało w czasie, choć
niestety nie dało się temu odpowiednio zaradzić. Faktycznie bowiem,
od szeregu miesięcy było wiadomo, że spada produkcja i zarazem konsumpcja,
że ludzie nie mają pracy, a więc i pieniędzy. Nastąpił wszak w porównaniu
z 1997 r. 50-procentowy przyrost bezrobocia, spadło o 10% budownictwo,
o 30% sprzedaż samochodów itd. Za rządów wicepremiera L. Balcerowicza
nazywano to schładzaniem gospodarki, służącym zduszeniu inflacji.
To miał być sposób na zahamowanie importu powodującego wysoką inflację.
Teraz widzimy, że z wyższą inflacją można jakoś żyć, ale z grożącym
nam 20-procentowym bezrobociem żyć się nie da.
Jednym słowem, tzw. budżetowa dziura faktycznie istnieje,
ale trzeba pamiętać, że nie powstała w tym roku, z winy tylko tego
rządu, że jest prostą konsekwencją błędów popełnianych przez lata.
Nie tylko zresztą błędów, ponieważ są i zewnętrzne przyczyny, takie
jak wyhamowanie tempa wzrostu gospodarczego USA, stagnacja gospodarcza
w Japonii, wzrost cen ropy na rynkach światowych itd. To tyle na
uspokojenie emocji.
Spokój ten dało się zauważyć w Sejmie, ponieważ cel SLD
został już osiągnięty, jakby o to właśnie przed wyborami chodziło,
żeby w ten sposób dołożyć rządowi. Nie mam zamiaru bagatelizować
braku pieniędzy w kasie państwa, ale trzeba pamiętać, że ten kryzys
finansów państwa został spowodowany, jak już napisałem, wieloma przyczynami.
Przede wszystkim polska gospodarka wyczerpała możliwości łatwego
rozwoju. W ostatnich wszak pięciu latach roczny wzrost dochodził
do 6%, i zamiast go wspierać poprzez zmniejszenie podatków czy innych
obciążeń, w pazerny sposób mnożono podatki, zwiększano obciążenia
i utrudnienia, pozostawiając szeroki margines dla szarej strefy i
możliwości korupcji. Stało się więc czymś naturalnym, że przy tak
wysokich podatkach, tak niekorzystnej polityce finansowej, przedsiębiorstwa
musiały padać.
Już w 1997 r. analitycy ostrzegali, że Polska wchodzi
w kryzys gospodarczy. Konstruując budżet jesienią ub. r., budżet
jeszcze balcerowiczowski w idei, zaplanowano wzrost gospodarczy na
ponad 4%, nie zwiększając jednak deficytu. Okazało się, że wzrost
wynosi obecnie niespełna 2%. Błąd, pomyłka? Tego nie można było przewidzieć.
Gdyby ktoś taką prognozę zapisał, wzbudziłby protesty, zostałby posądzony
o krakanie. Dzisiaj stało się to faktem. Mamy i tak prawo pogratulować
polskim przedsiębiorstwom, że jeszcze wytrzymują tak wysokie stopy
procentowe, sztucznie mocną złotówkę, nieopłacalny eksport itd. Dodajmy,
na skutek błędnej polityki fiskalnej państwa, zbyt wysokich podatków,
wprowadzania coraz wyższego VAT-u na towary i usługi, wzrostu akcyzy,
drogich ubezpieczeń, biurokracji gnębiącej polskie firmy, musiało
przyjść to, co przyszło.
Czy można sytuację zmienić? Nie wdając się w sprawy nowelizacji
budżetu, bo jest ona raczej sprawą pewną (poprą ją wszystkie kluby,
o ile cięcia nie będą zbyt głębokie i nie będą dotyczyć oświaty,
bezpieczeństwa, kultury i sprawiedliwości, walki z bezrobociem, rolnictwa),
powstała dogodna decyzja, aby dokonać pełnej analizy sytuacji polskiej
gospodarki, uchwalić ustawy korzystne dla polskich przedsiębiorstw.
Rzecz dotyczy nie tylko wysokich stóp procentowych i mocnej złotówki.
Nie może być tak, że spółki zagraniczne wyprowadzają zyski z Polski,
że zachodnie banki wypowiadają umowy kredytowe polskim przedsiębiorstwom,
że jest kontynuowana błędna prywatyzacja, trwa wyprzedaż majątku
narodowego przy braku strategii gospodarczej. Ten proces rozpoczął
się 10 lat temu i wskazywanie jako winnych obecną ekipę, jest zwykłym
oszustwem.
Historycznie patrząc na to, co się dzieje, można napisać,
że święci swój smutny tryumf L. Balcerowicz, który obiecywał 10 lat
temu, że zdusi inflację. Chcąc zahamować rosnący deficyt w handlu
zagranicznym, doprowadził do obniżenia popytu na produkty importowane,
tym samym przyczynił się do spadku aktywności gospodarczej. Niska
inflacja to sukces, ale cena tego przedsięwzięcia jest dramatyczna,
na co wskazuje obecny kryzys budżetu. Rozpoczyna się bowiem dłuższa
dekoniunktura gospodarcza, a co za tym idzie - spadek dochodu narodowego.
Po prostu, kończą się już proste źródła pozyskiwania pieniędzy z
prywatyzacji. Obecna stagnacja gospodarcza jest prostą konsekwencją
tamtej polityki, ale winnego już nie ma.
Pomóż w rozwoju naszego portalu