Małgorzata Bartyzel - od czasów studenckich związana z antykomunistyczną opozycją; represjonowana i internowana w stanie wojennym, radna miasta Łodzi.
MARIAN MISZALSKI: - Niedawno minęło 10 lat istnienia Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, stowarzyszenia ogólnopolskiego, zawiązanego w Łodzi z serdecznym błogosławieństwem bp. Adama Lepy. Od ubiegłego roku prezesuje Pani Stowarzyszeniu: co cieszy, co martwi? Jakie są plany Stowarzyszenia, które chciałaby Pani wraz z zarządem zrealizować?
MAŁGORZATA BARTYZEL: - W KSD są okresy wzrostu i spadku aktywności i liczby członków. Niekiedy koledzy odchodzą od zawodu do innych zajęć, jedni przejmują funkcje publiczne, inni po prostu tracą pracę, odnajdując się czasem w innym zawodzie, niektórzy tylko w innej redakcji. Czasochłonna praca w redakcjach codziennych nie sprzyja działalności w stowarzyszeniach. Nadto dziś, zarówno w mediach publicznych, jak i komercyjnych katolicy nie są szczególnie przyjaźnie traktowani, nie mieszczą się bowiem w najmodniejszych trendach, zaś media stricte katolickie borykają się z trudnościami finansowymi, które skutkują wszelkimi innymi kłopotami. Mimo wszystko weszliśmy znów w fazę wzrostu i to - można by rzec - dojrzewania. Zgłaszają się nowi ludzie chętni do współpracy, już nie na fali emocji, jak się zdarzało u progu lat 90., ale z potrzeby rzetelnej formacji katolickiej, poczucia wspólnoty i potrzeby wzajemnego wsparcia, poszukiwania środków warsztatowych i organizacyjnych, które poprawią komunikatywność misji ewangelizacyjnej w mediach i poprzez media. Często w pośpiechu i natłoku doraźności umyka nam właściwa perspektywa dla oceny tych wydarzeń, perspektywa transcendencji. Wielu z naszych dziennikarzy ma pokaźny dorobek zawodowy. Prezentacja dokonań, nagroda św. Maksymiliana Marii Kolbego, obecnie przygotowywany na wrzesień w Łodzi I Ogólnopolski Przegląd Katolickich Programów Telewizyjnych i Radiowych 2002 ( w tym roku pod hasłem zaczerpniętym z wypowiedzi Ojca Świętego - "Serce pragnie sensu") - to wszystko ma służyć poważnej refleksji nad dziennikarstwem w ogóle, a postawą dziennikarza katolickiego w szczególności. W momencie przejmowania przeze mnie przewodnictwa w stowarzyszeniu Zjazd KSD wystosował apel o zakończenie prac nad Kodeksem Etyki dla Konferencji Mediów Polskich, w której także uczestniczę, ale z członkostwa wycofała się telewizja publiczna, czyniąc unik, jak mniemam, przed jakimikolwiek kontrolowanymi czy ocenianymi z zewnątrz nakazami i zobowiązaniami...
- Głośno ostatnio w mediach o projekcie nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Co sądzi Pani o tym projekcie?
- W zaproponowanej Sejmowi RP wersji projekt w ogóle nie powinien być rozpatrywany przez Komisje Sejmowe. Przede wszystkim przyznaje zbyt daleko idące kompetencje KRRiTV, która wkracza już także na pole prasowe, nie tylko kontroluje i reguluje przyznając częstotliwości, ale wręcz kieruje organizacją i programem. Zwłaszcza przewodniczący KRRiTV, gdyby mógł swoją funkcję pełnić do 12 lat, byłby chyba najbardziej suwerennym władcą umysłów w III Rzeczypospolitej. Do zapobiegania nadmiernej koncentracji kapitału, w przededniu konkurencji z potężnymi koncernami świata mediów, jak i konkurencji w innych branżach służyć może jedynie ustawa antymonopolowa. W myśl proponowanych zapisów stracić koncesję mogliby np. ojcowie franciszkanie, bo mają Radio Niepokalanów, Telewizję Puls, Telewizję Niepokalanów oraz periodyczną prasę regionalną i ogólnopolską. Nic to, że z trudem finansowo są w stanie trwać z miesiąca na miesiąc. Telewizja publiczna zaś zdominuje wszystko do tego stopnia, że każdy obywatel zamiast - jak stanowi dobry i stary obyczaj prawny - domniemania niewinności, będzie uznany z góry winnym posiadania odbiorników i płacenia abonamentu, a nadto nękany kontrolami i przeszukiwaniami we własnym domu, o ile tylko nie zechce uznać konieczności oglądania i wspomagania telewizji publicznej. Jeżeli natomiast ktoś będzie uparcie chciał zachować swą prywatność, choćby nawet nie posiadał ani odbiornika radiowego, ani telewizyjnego, to dla spokoju domu może zapłacić abonament... To się już nadaje do Trybunału Konstytucyjnego. Kolejna sprawa to archiwum, którym także miałaby niepodzielnie władać publiczna telewizja, łącznie z materiałami już poprzednio odsprzedanymi - tu prawo zadziałało wstecz. Telewizja będzie mogła udostępniać również zapisy historyczne według własnego "widzimisię". To już jest prosta droga do kolejnych "białych plam". Zamiast zwiększenia, mamy zmniejszenie roli rad programowych. Na programy licencjonowane i dotowane z budżetu również mają wyłączność media publiczne. Wymieniłam tylko niektóre z wielu niedopuszczalnych zapisów ustawy...
- W kręgach lewicy zrodził się też inny projekt: ograniczenia dostępu do zawodu dziennikarza poprzez system reglamentacyjny, przewidujący quasi-koncesyjność. Jak ocenia Pani ten pomysł?
- Projekt ten kontynuuje sposób myślenia o mediach autorów projektu Ustawy o radiofonii i telewizji, tyle że w nakładaniu kagańca wszystkim mediom jest jeszcze dalej idący. Dziś nie można zaproponować wprost, że dziennikarze mają być tylko absolwentami WUML-u i przepytać kandydatów ze znajomości WKPB, ale dłuższą drogą można wymusić na nich zaprogramowane poglądy, ustalić hierarchię ważności zdarzeń, niezależnie od tego, jak się mają do rzeczywistości. Wobec tych zakusów, jakie się rodzą w umysłach lewicy, może się okazać, że cenzura, zwłaszcza ta u schyłku PRL-u, była dziecinną igraszką. Wszystko to pod pretekstem odpowiedniego przygotowania, wykształcenia i odpowiedzialności, jakbyśmy nie mieli prawa prasowego, prawa autorskiego, a od maja jeszcze Kodeksu Etyki. Najprościej więc od razu wyeliminować z zawodu i obłożyć zapisem znaczną część sprawnych i czynnych zawodowo dziennikarzy i w miejsce tej pustki, która powstanie, wstawiać stopniowo własnych i poprawnych politycznie. To, że pozostaną jakieś niedobitki z przeciwnej opcji, może nawet katolickie, będzie stanowić wystarczający wentyl bezpieczeństwa dający również pluralistyczną przepustkę do reszty świata.
- Jest Pani radną miasta Łodzi. Jak ocenia Pani dobiegającą końca za kilka miesięcy działalność SLD-owskiego zarządu Łodzią?
- Niestety, fatalnie, i to nie dlatego, że mam do czynienia z politycznym przeciwnikiem, ale przede wszystkim dlatego, że ten przeciwnik nie ma żadnej koncepcji i sam nie wierzy w żadne szanse rozwoju Łodzi, więc wszystko, na co go stać, to autopromocja i podzielenie resztek. Takim właśnie wyrazem braku w jakiejkolwiek możliwości była propozycja połączenia Łodzi szybkim pociągiem z Warszawą i rozbudowa Okęcia zamiast własnego lotniska. Ci, którzy zdążą, będą mogli w ten sposób szybko uciec do Warszawy, a nam zrzucić śmietnisko, noclegownie drugiej kategorii, boczne, wstydliwe wyjścia. To żałosne, by w żaden sposób nie spróbować samodzielności, nie podjąć żadnej istotnej decyzji, która dałaby Łodzi impuls życia, a pouczać dziennikarzy telewizyjnych, jak to czyni prezydent miasta, z jakiej strony go filmować, w jakim ujęciu korzystnie wychodzi na zdjęciu. Z nagłośnionego na początku dowodzenia obecnego prezydenta projektu - "Łódź - zdrowe miasto" - pozostał konkurs na szyld. Miasto jest biedne i potężnie zadłużone, więc trzeba jasno powiedzieć, że na tak piękny i duży ośrodek akademicki, dysponujący tak wielkim kapitałem (przypominam, że to od słowa znaczącego "głowa", a nie pieniądz), pozostawienie przykrywki z szyldu to za mało, by nawet się dało wszcząć polemikę.
- Jak ocenia Pani sytuację w Łodzi przed wyborami samorządowymi?
- Sytuacja jest trudna, bowiem lewica u władzy, choć mało sprawna i łapczywa na apanaże, w obiecankach jest nie do przebicia, a nadto panuje nad większością mediów. Dostrzegam jednak realne przeobrażenia i dużo pokory połączonej z cichszą, rzetelną pracą w ugrupowaniach po prawej stronie. Najwięcej w partiach, które zyskały reprezentację parlamentarną, od Platformy Obywatelskiej poprzez Prawo i Sprawiedliwość do Ligi Polskich Rodzin. One wewnątrz docierają się, i to, że na razie każdy walczy o swoje poletko, jest usprawiedliwione, bo krystalizują swoją tożsamość. O ile jednak na gruncie parlamentu jest pomiędzy nimi więcej istotnych różnic, o tyle w samorządzie, przy dobrej woli i dużej dozie zdrowego rozsądku, mogłyby wypracować wspólnie minimum programowe, dołączając jeszcze partnerów z doświadczeniem samorządowym kilku stowarzyszeń. Wówczas mogłyby postawić realną tamę wszystkim socjalistycznym nurtom, od SLD po Samoobronę. Tym bardziej, że np. Platforma Obywatelska w swojej deklaracji ideowej uznaje za wartość liberalizm wyłącznie w odniesieniu do sfery gospodarczej, nie zaś etycznej, w której odwołuje się do Dekalogu wartości chrześcijańskich i opowiada za życiem w sposób wyraźnie różny niż poprzednio czyniła to Unia Wolności, z której wyswobodzili się niektórzy politycy Platformy. Zasadnicze różnice pomiędzy obecnymi partiami parlamentarnymi po prawicy dotyczą stosunku do Unii Europejskiej, ale to z samorządami nie ma nic wspólnego.
- Dziękuję za rozmowę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu