Dziwne, że aż tak się rozgaduje moja gospodyni, choć gadać nie
lubi za dużo. Ożywia się, gestykuluje, odsłania do łokci ręce mocno
umięśnione, zsuwa chustkę na tył głowy. Białe czoło, nagle obnażone,
kontrastuje z resztą twarzy oswojonej z wiatrem i słońcem. Ciekawe,
co się z nią dzieje późnymi wieczorami w tej samotni? Czy nie zdarza
się jej zapłakać?
- Jest mi teraz tak dobrze, że żal będzie kiedyś umierać.
Mam spokój i jestem pani na swoim, nic od nikogo nie chcę, a to,
co mam i składam, to też przecież kiedyś dla nich. Julek mi pisał
z zagranicy, bo mu jeszcze mało było, to do Ameryki pojechał po większy
zarobek, a pisał mi, żebym gospodarkę zwijała i zaczęła inaczej żyć,
a on będzie przysyłał dolary. Patrzcie go! Niby dobry i mądry, a
głupi. Myśli, że pieniądze to wszystko. Gospodarki nie zwinę, bom
sobie dużo zaplanowała zrobić przez najbliższe lata. Tak już jest,
że co sobie zaplanuję w gospodarce, to mi się udaje. I z tym mi jest
dobrze. Głowę do myślenia mam, siły jeszcze mam, pieniądze mam. Nikt
mi się nie wtrąca, bo jestem sama. Syn Czesiek mi się nie wtrącał,
tylko doradzał, pomagał. Taki był dobry, wesoły. Po nikim tak nie
płakałam, jak po nim. Mój Boże, to ja żyję, a on taki młody! Też
planował, z tą budową, z robotą. Nie udało mu się.
Rozpłakała się. Zatrzęsło się w niej coś. Stała się taka
mała, jaką widziałem wtedy, na cmentarzu, nad otwartym grobem. Stała
dzielnie, ale taka pomniejszona cierpieniem, taka bezradnie schowana
w czarny pled, ręce tylko wyciągały się ku trumnie.
- Dziewięcioro ich urodziłam. W pośpiechu, byle jak. Trza
było urodzić, wnet wstawać i iść do roboty. Gdzie tam wtedy kto myślał
o odpoczywaniu, o uważaniu na siebie. Nie było na takie rzeczy czasu
i zwyczaju. Umierały mi dzieci, malutkie albo już trochę większe
i starsze. Tak wtedy było. Czasem to tak się przydarzyło, że baba
urodziła, dziecko jej zaraz umarło, a chłop jakby o tym nie wiedział.
Bo najważniejsze, żeby baba była rychło sposobna do roboty i do wszystkiego.
Jaka baba w chałupie, taka gospodarka. Ja w gospodarstwie od początku
musiałam robić wszystko i myśleć o wszystkim. Dzieci umierały. Zostało
tylko czworo. Chodziły do szkoły, a potem poszły w swoją stronę,
do Nowej Huty i do Gliwic. Czesiek się ożenił na wsi, niedaleko,
miał auto ciężarowe, przywiózł mi wszystko, com potrzebowała. Umarł
nagle, młody jeszcze, jest po nim dwoje dzieci i wdowa, no i ten
dom, co go trzeba dokończyć. Nigdym w życiu tak nie płakała, nawet
po mężu, bo mi też umarł. To teraz mam tylko troje dzieci i kilkoro
wnuków, ale wszyscy daleko. Samam tu na wszystkim. Radę sobie daję
i nie czekam, aż mi manna z nieba spadnie.
Zacisnęła dłoń na dłoni, położyła je tak zaciśnięte na podołku,
pochyliła się do przodu i skurczyła w sobie.
- Ile ja mam tego pola? Razem z łąką będzie z 8 mórg, tylko
że porozrzucane, dlatego mitrężę za dużo czasu. Jakby było w jednym
kawałku i blisko - wjeżdża się maszyną i już robota idzie. A tak?
Nie wszędzie maszyna wjedzie, trzeba rękami. Żyto siekę sama, kosę
też poklepię. To samo z pszenicą i owsem. Ziemniaki też wykopię,
maszyną. Co musi zrobić chłop, zaorać, zasiać, to zrobi, najmę i
zapłacę. Ale przy nim też się człowiek nauwija przez cały dzień.
Siłę jeszcze mam, to nie narzekam.
Tak, cztery lata temu wiązaliśmy żyto po kosiarce na polu
Cześka. Prześcignęła mnie w mig, a potem pocieszała, żeby się nie
martwić.
- Furman mnie kosztuje. Podatek i te różne ubezpieczenia
też. A opłaca mi się to jakoś. I mam zadowolenie. Wszystko tu jest
w zeszycie zapisane, jaki mam rozchód, jaki przychód. Sama niedużo
potrzebuję. Jakoś sobie radzę. Kupiłam sobie śrutownik na prąd, śrutuję
dla swoich krów, a różni ludzie przyjeżdżają do mnie, żeby im ześrutować,
mam z tego parę złotych.
Ma 78 lat. Spogląda na zegar wiszący na ścianie. Powinna
wstać i przygotować się do dojenia krów.
- W ogóle nic mi nie jest, nie choruję, boli mnie tylko
trochę w prawym ramieniu, bom kiedyś dźwignęła beczkę na gnojówkę.
Zabolało mnie wtedy strasznie i zostało już to bolenie. Ale w sobie
jestem zdrowa. Pojem sobie wsiowym zdrowym jedzeniem. Chleba ze sklepu
jeść nie mogę, taki niedobry. Piekę chleb sama, jak dawniej. Mam
mleko, jajka, ziemniaki, żur, kaszę. Dobre jedzenie, nie takie oszukane,
jak w mieście.
Idziemy do krów. Obora obszerna, podzielona na rewiry. Tu
dwie krowy, tam dwie świnie, tu mają kąt króliki. Podłoga z kanałami
ściekowymi. W oddzielnej części worek ze śrutowanym żytem, worek
z sieczką, buraki, ziemniaki, wiadra na wodę. Krowy rozrośnięte stoją
i czekają, pora dojenia. Świnie pochrząkują w oczekiwaniu na żarcie.
Na podwórzu rojno i gwarno od kur. Królowi stada, czerwonemu kogutowi,
nie podoba się, że ktoś obcy wtargnął na jego terytorium, toteż stroszy
połyskliwe pióra i próbuje znaleźć dogodną pozycję, żeby mi wskoczyć
na głowę. Moja gospodyni uśmiecha się zadowolona.
Wreszcie prowadzi mnie do stodoły, otwiera i z dumą pokazuje
ciągnik. Tak, ciągnik.
- Sama na nim próbuję jeździć, już prawie umiem, będzie
mi pasował do wozu i do pługa. Jaka to dobra rzecz! Skombinowałam
go, bo lubię myśleć, nie tylko harować. Trochę z tego, trochę z tamtego
i jest traktor. Ładny, nie? Brakuje mi jeszcze kosiarki i siewnika.
Człowiek teraz tak się nie męczy, jak dawniej, przy robocie na wsi.
Patrzę na ciągnik, patrzę na nią i przecieram oczy. Jednak
nie śnię, to rzeczywistość. Żadna tam wymyślona, literacka bohaterka.
Prawdziwa baba wiejska, co urodziła dziewięcioro dzieci, a teraz
jest sama i stara. Stara Głąbka we wsi Brzezina. Nie ma ochoty ustąpić,
wycofać się. Co będzie za kilka lat, kiedy ją siły zaczną opuszczać?
A to przecież przyjdzie...
- Do nikogo w mieście nie pójdę. Tam bym umarła szybko,
a ja jeszcze chcę żyć i cieszyć się, że będzie wiosna i tyle będzie
roboty, a potem lato, to żniwa i młocka, a na jesieni zbiera się
wszystko i zwozi, a w zimie jest znowu inaczej, bo dogląda się tego,
co jest w obejściu, ale zawsze jest tyle prawdziwego ruchu i życia,
i takie są zmiany, rozmaite. Człowiek tu żyje, bo się rusza. Jak
się przestanie ruszać, to koniec. W mieście, choćby u swoich, nie
ma życia dla takich jak ja, bo nie można się prawdziwie ruszać po
szerokim obejściu i po polach. No to jak przyjdzie mi tu umierać,
to pewnie wtedy, kiedy się nie będę mogła ruszać. Wolałabym nie umrzeć
nagle, bo bym chciała wiedzieć, że umieram i żebym mogła wszystkie
sprawy z Panem Bogiem i z ludźmi pozałatwiać, ale też długo bym leżeć
nie chciała, bo bym chyba tego nie wytrzymała.
Mija rok po roku. Obliczam... To znaczy, że ona ma już teraz
85 lat. Dom zamknięty. Przysiadam na progu. Po prawej stronie horyzont
wydłuża się płaszczyzną łąk i błoń, po lewej skraca się ciemniejszą
plamą lasu. Przypominają się zdarzenia. Umarł jej syn Kazik w Gliwicach.
Umarł Julek w Ameryce. Została jedynie córka Staszka w Nowej Hucie.
Co będzie dalej? Życie i umieranie. Umieranie i życie. Jak to się
w niej spotyka, przenika? Czy ona jeszcze patrzy w przód, czy już
tylko wstecz? Właśnie jedzie traktorem, wraca z pola. Poznała mnie,
uśmiecha się, dodaje gazu.
Siedzimy obok siebie. Więc to tak? Czas wyssał z niej tyle
sił, tyle życia? Co to za uśmiech powleczony smutkiem? Nie daje rady,
musi zwijać gospodarkę. Wszystko to pewnie sprzedadzą. Tu będzie
ktoś obcy. Zabiorą ją do Nowej Huty. To ona już wie, co ją czeka.
Przyjdzie jej tam zwariować albo prędko umrzeć...
Pomóż w rozwoju naszego portalu