Reklama
Zbliża się kolejna pielgrzymka do Bazyliki Najświętszej Maryi Panny Anielskiej. Tradycyjnie, 2 sierpnia przybędą tutaj niewiasty z całej diecezji sosnowieckiej. O godz. 10 rozpocznie się uroczysta Eucharystia. Nadarza się więc okoliczność, aby uświadomić wiernym Zagłębia i całej diecezji, że Anielska Pani towarzyszy temu ludowi w doli i niedoli codziennego życia. Opisywane łaski i cuda pochodzą od osób, które w bezpośrednim przekazie oraz w Księdze Łask pragnęły pozostawić współczesnym i potomnym świadectwa swojego życia.
W prowadzonej w końcu XIX i na początku XX wieku Kronice Parafialnej ówczesny proboszcz ks. Grzegorz Augustynik notował łaski otrzymywane przez wiernych za wstawiennictwem Matki Bożej Anielskiej. Czytamy tam m.in.: „W Strzemieszycach zachorował 16-letni syn w rodzinie Imielskich. Choroba przybrała tak groźne rozmiary, że doktorzy opuścili nieszczęśliwego chłopaka, uważając swoją lekarską pomoc za bezskuteczną. Zrozpaczona matka, pragnąc wyzdrowienia syna, udała się do Matki Bożej Anielskiej w Dąbrowie Górniczej. Gorąco modliła się o życie dla swojego chłopaka. Kiedy wróciła do domu, dowiedziała się o nagłej przemianie w chorobie dziecka, jaka nastąpiła podczas jej modlitwy w kościele dąbrowskim. Cztery dni potem zjawiła się u ks. Olczakowskiego uradowana matka razem z ozdrowiałym synem. Opowiedziała mu cały ten nadzwyczajny wypadek i prosiła o odprawienie dziękczynnej Mszy św. do Matki Bożej Anielskiej”.
To prawdziwy cud!
Reklama
P. Teresa Smolarska, rodem z Dąbrowy Górniczej, doznała uzdrowienia w dzień koronacji Anielskiej Pani. Była zima 1968 r. Pani Teresa była wówczas studentką stomatologii Akademii Medycznej we Wrocławiu. Zauważyła wówczas, że na pięcie utworzył się jej guz. Chorobowa zmiana zaczęła powiększać się, a ból potęgował się. Na oddziałach chirurgii i dermatologii lekarze nie potrafili tego zdiagnozować. Stosowała różne leki, maści, okłady. Nic nie pomagało. Zdecydowała się nawet na zabieg u znanego prof. Brosa, który jednak odwołała. Cierpiąc, przyjechała na uroczystość koronacji Matki Bożej Anielskiej do swojego rodzinnego miasta. „Były wtedy także imieniny mojej mamy. Mama dała mi radę, abym położyła sobie na chore miejsce aloes, bo ponoć wszystko leczy. Położyłam kawałek, mały listek nie pokrył nawet całości. Nazajutrz, o godz. 11 odbywały się w mieście uroczystości koronacyjne. Bardzo pragnęłam nich uczestniczyć, ale nie wiedziałam, czy dam radę, bo było fizycznie nie do zniesienia, by wytrzymać stanie na tej pięcie” - opowiada p. Teresa. Tymczasem rano odwinęła bandaż z nogi. Ku ogromnemu zdziwieniu - guz znikł. Zostało małe wgłębienie. Skóra w tym miejscu była różowa, zrobiła więc kompres i poszła na historyczne uroczystości maryjne. Minęło 40 lat, choroba nie powróciła. „Podczas koronacji, mimo ogromnych tłumów dane mi było być blisko, niemal w centrum wydarzeń, otarłam się nawet o przyszłego Ojca Świętego. Byłam bardzo szczęśliwa” - zwierza się p. Smolarska.
Niezależnie od terapii stosowanych we wrocławskich klinikach, leczyła ją także znajoma lekarz-chirurg. Gdy powiedziała o aloesie, ta wyśmiała ją. „Ale jeśli nie pomógł aloes, to co lub Kto? Pani Teresa modliła się do Matki Bożej wielokrotnie, prosząc o pomoc w jej chorobie. O zdrowie dla córki przed cudowną figurą Matki Bożej Anielskiej prosiła także cała jej rodzina. Czy to zwykły zbieg okoliczności, że guz na pięcie zniknął właśnie w tym niezwykłym dniu koronacji, by umożliwić młodej dziewczynie udział w uroczystościach?
Okazuje się, że uzdrowienie, jakiego doświadczyła p. Smolarska w dzień koronacji, nie było jedyną łaską wyproszoną przez nią u Boga za wstawiennictwem Maryi. „W 1973 r. mój tata zachorował na Parkinsona. Po kilku latach przestał poruszać się o własnych siłach. Dr Popiołek, który go leczył, rozłożył ręce, był bezradny wobec choroby” - opowiada. „Udało nam się nawet wystarać o miejsce dla taty w Górnośląskim Centrum Rehabilitacji w Reptach, jednak tata nie chciał tam być i wypisał się na własne życzenie. A ja nieustannie trwałam na modlitwie, przyjmowałam w jego intencji Komunię św.” - mówi p. Teresa. Nadszedł 1 maja. Przygotowywałam obiad, kiedy ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu w drzwiach kuchni pojawił się tato. Konsternacja i szok, przecież nie chodził! Tymczasem niepotrzebna była mu nawet laska, od tej pory samodzielnie poruszał się. To cud, to prawdziwy cud!” - wyznaje.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dla Boga nie ma nic niemożliwego
Reklama
„W 1983 r. mój 37-letni szwagier przeszedł operację żołądka. Zabieg powiódł się” - mówi mieszkanka Dąbrowy Górniczej, p. Alina Bakanowicz. Kilka dni po zabiegu postanowiliśmy odwiedzić go w szpitalu. Weszliśmy na oddział, do pokoju, ale był zamknięty, a szwagier, obstawiony aparaturą, leżał nieprzytomny. Okazało się, ze doznał zatoru płucnego i był w bardzo ciężkim stanie. Wpadliśmy w panikę. Wszystko w rękach Boga - stwierdzili lekarze. Pierwszą moją myślą było pragnienie modlitwy w intencji jego uzdrowienia. Pobiegłam do kościoła Najświętszej Maryi Panny Anielskiej. Proboszczem był wówczas ks. Danielewski, prosiłam o odprawienie Mszy św. błagalnej o uratowanie życia mojego szwagra. Po niej jego stan zaczął nad wyraz szybko poprawiać się, powrócił do sił, do zdrowia, do swojej rodziny. Potem w kolejnej Mszy św. dziękowaliśmy za ten cud” - opowiada p. Alina. To nie jedyna łaska, której doświadczyła mieszkanka Dąbrowy Górniczej za wstawiennictwem Anielskiej Pani. Drugi przypadek dotyczy jej syna, który został poszkodowany w gigantycznym pożarze zakładu „Polarcup” w Siemianowicach Śląskich. Pożar wybuchł w listopadzie 2000 r. W gazetach pisano o nim „największy pożar na Górnym Śląsku”. Pokazywały go wszystkie telewizje, mówiono o nim we wszystkich rozgłośniach radiowych. „Gdy zaczęło się palić, syn pobiegł do szatni, aby sprawdzić, czy nie ma tam kolegów. Kiedy wracał, było już czarno od dymu. Stłukł szybę, aby wydostać się na zewnątrz. Doznał poparzeń dróg oddechowych, bardzo niebezpiecznych dla zdrowia, a nawet życia z uwagi na chemikalia, jakich podczas pożaru nawdychał się. Trafił do „oparzeniówki’ w Siemianowicach Śląskich. Gdy go zobaczyliśmy, był trochę zaczerwieniony na twarzy. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy o obrażeniach wewnętrznych i wydawało nam się, że wyszedł bez szwanku. Dopiero rozmowa z lekarzem wyjaśniła wszystko. Powiedział, że będzie robił wszystko, co w jego mocy, ale w świecie jest tylko kilka przypadków wyjścia z tego stanu. Szok, dramat, tragedia!” - wyznaje p. Bakanowicz. Okazało się, że syn p. Aliny miał tylko kilka procent szans na przeżycie. „Wróciłam na salę i udawałam, że wszystko jest w porządku. Leżał wraz z innym kolegą poszkodowanym w wypadku. Chłopcy oglądali telewizję i dziwili się, dlaczego ordynator mówił, że ich stan jest bardzo ciężki. Prosto ze szpitala pobiegłam do kościoła. Poprosiłam proboszcza, ks. Jana Leksa o modlitwę w intencji mojego Wojtka oraz wszystkich, którzy ucierpieli w pożarze. Sama też głęboko modliłam się do Pani Aniołów. Uważam, że zdarzył się cud. Mój syn leczył się jeszcze długo, ale wyszedł z tego niebezpiecznego poparzenia”.
Według p. Aliny Pani Zagłębia pomogła także jej 36-letniemu siostrzeńcowi, który wyjechał do pracy w Holandii. Tam doznał rozległego udaru, przebywał w stanie śpiączki w holenderskim szpitalu. Wszystko było w rękach Boga, bo medycyna była bezradna. Wówczas także gorąco modliliśmy się o jego uzdrowienie do Matki Bożej Anielskiej. Po 6 dniach chłopak wybudził się. Z dnia na dzień czuł się coraz lepiej. Tamtejszy lekarz nie mógł uwierzyć, jak to możliwe, aby po tak rozległym udarze będąc w stanie śpiączki wyjść z tego? Ale my wierzyliśmy i nadal wierzymy, że to wszystko stało się za przyczyną naszej Pani i Matki Zagłębia. Głęboko ufamy w Jej pomoc i ratunek w tych wszystkich przypadkach, kiedy życie ludzkie wisiało na włosku, specjaliści byli bezradni, żadne środki nie pomagały. Dla Boga nie ma nic niemożliwego” - kończy p. Alina.
Uratowani ze śmiertelnej pułapki
Przed południem 24 lipca 1969 r. do podziemi kopalni „Generał Zawadzki” wdarła się woda i muł z pękniętego osadnika „Jadwiga”. 119 górników znalazło się w śmiertelnej pułapce. Akcja ratunkowa trwała 4 dni. Przez ten czas rodziny i znajomi górników modlili się w Bazylice Matki Bożej Anielskiej i kościele św. Barbary w Będzinie. Nieprzerwanie otwarte były oba kościoły, w których modlili się dosłownie wszyscy. Odprawiane były Msze św. i specjalne nabożeństwa, ludzie przed Cudowną Figurą modlili się także indywidualnie. Zaangażowanie ratowników i wielka modlitwa okazały się zbawienne. Katastrofa pochłonęła jedną ofiarę, cała reszta ocalała. Uratowanie tych ludzi było jednym z największych cudów za wstawiennictwem Anielskiej Pani.
Głosi chwałę Maryi
Pani Barbara Sakowska z Dąbrowy Górniczej przez całe życie głosi chwałę Matki Bożej. Jej dziecko mówi, że ma nieustanną pomoc z Nieba. Doświadcza jej nieustannie w swoim życiu. Za wstawiennictwem Pani Aniołów wyprosiła wiele łask dla siebie, dla rodziny, dla znajomych. „Kiedyś przy drzwiach wejściowych do kościoła znajdowała się drewniana skrzynia, do której wrzucało się prośby i podziękowania. Gdy chodziłam do szkoły, prosiłam Matkę Bożą, żeby klasówka dobrze mi poszła, by dostać się na studia, zdać egzamin. Poprzez modlitwy udało mi się zahamować postępujące pogarszanie się wzroku u syna” - opowiada. Pani Barbara jest lekarzem-okulistą. Gdy przystępuje do zabiegu operacyjnego, zawsze odmawia „Pod Twoją obronę”. Sukcesów z przeprowadzonych operacji nigdy nie przypisywała sobie. „Czasami wręcz czułam, że rękę chciałoby się poprowadzić inaczej, ale Ktoś kieruje właśnie tak. Operacja to nasza wspólna praca” - dodaje.
Nadzieja z nieba
W niezwykły sposób z Matką Bożą związana jest od pierwszych chwil życia s. Renata Cieślak, pasjonistka, która od ponad ćwierć wieku posługuje w sanktuarium Matki Bożej Anielskiej w Dąbrowie Górniczej, pełniąc funkcję matki generalnej Zgromadzenia.
S. Renata urodziła się w Stanisławowie, w którym istnieje bardzo żywy kult Matki Bożej Częstochowskiej. Gdy była dzieckiem, jej mama zapisała ją do organizacji dziecięcej i w czasie nabożeństwa majowego trzymała lilijkę przed obrazem Maryi. Głęboko modliła się wraz ze swoją mamą przed obrazem Stanisławowskiej Pani w czasie II wojny światowej, kiedy ojciec s. Renaty trafił do sowieckiej niewoli. Rodzinę polskiego wojskowego wywieziono wkrótce na Syberię. Siostra miała wówczas 10 lat. Był z nimi obrazek Matki Bożej. „Urządziliśmy ołtarzyk, a obok obrazka umieściliśmy zdjęcie taty. Dzięki zanoszonym modlitwom wymodliłyśmy wielką łaskę powrotu tatusia. Choć był w obozie w Kozielsku, nie zginął jak inni” - opowiada s. Renata.
Powojenne losy po raz kolejny związały ją z Matką Bożą. Jako młoda zakonnica posługiwała w Lublinie, a tam w katedrze był obraz Jasnogórskiej Pani. Był to trudny czas w jej życiu: śmierć mamy, kłopoty w pracy taty. Czuwała przed obrazem Matki. Jej wstawiennictwu zawdzięcza, że kłopoty zakończyły się szczęśliwie. Przyszedł rok 1981. Wtedy s. Renata przybyła w nasze strony, do domu sióstr pasjonistek w Dąbrowie Górniczej. Tutaj znowu trafiła pod opiekę Matki Bożej, Pani Zagłębia. Pierwsze kroki w nowym miejscu nie były łatwe. Cudowna Figura, przed którą niejednokrotnie trwała na modlitwie, dodawała nadziei, siły, wiary, duchowego hartu.
Siostra opowiada o szczególnej łasce, jaką udało jej się wyprosić u Boga za pośrednictwem Pani Anielskiej. „Modliłam się kiedyś w ważnej i bardzo zawiłej sprawie. Potrzebna była pomoc. Gdy zawiodły inne środki, pozostała tylko nadzieja z nieba. Cierpliwa wytrwałość w modlitwie i wiara, że się uda, wiara w cud przyniosły owoc. Dziś wszystko wróciło do normy. Anielska Pani po raz kolejny pospieszyła na ratunek” - podkreśla s. Renata.