Podobno kota nie głaszcze się pod włos. Ale mojego to nawet z włosem nie radzę dotykać, mimo że ma ich rudą furę jak to pers. Nie uznaje żadnych takich kici, kici i radosnego gulgotania, jakie na jego widok wydają z siebie moi znajomi. Horacy przyjmuje tę pieszczotliwą litanię z kocią obojętnością, unosząc dumnie puchaty kłąb ogona i nie pozwalając na żadne spoufalanie. I chociaż zima w pełni - to kolan, niestety, nie wygrzeje. Nie znosi ich niczym diabeł święconej wody (chyba że należą do księdza przychodzącego po kolędzie) i sam ustala terminy bliskich spotkań. Po takiej audiencji mam podrapane dłonie, bo kocisko dokazuje najczęściej wtedy, gdy nie pozwalam na żadne kompromisy. Nocą rudy szubrawiec plądruje wszystkie zakamarki i bezczelnie wyleguje się na stole, niwecząc złośliwie moje pedagogiczne sposoby wychowania.
Trudno zaprzyjaźnić się z kotem, zwłaszcza że posądza się go o fałszywą naturę. Ale gdy nie wchodzimy sobie w drogę, możliwe są chwile wzajemnej tolerancji. Kiedy znikam w fotelu z jakąś książką na niewygrzanych kolanach, Horacy opuszcza swoje legowisko i mości się u moich nóg. Spod oka obserwuję, jak z futrzastej piłki uchodzi powietrze i rudzielec przepoczwarza się w złachmaniony rozłożysty dywanik. Pełnia harmonii.
Co innego pies. Ten to i domu przypilnuje, i z dziećmi się pobawi, pomerda gościom ogonem albo i łapę poda, jak jest dobrze wychowany. Gospodarzowi wiernie w oczy zagląda i nawet z ręki mu je, a nocą to i nogi w łóżku wygrzeje. Nic dziwnego, że zasłużył na miano przyjaciela człowieka. Wielu moich znajomych ma takich przyjaciół. Kiedyś wybrałam się do jednych, co to prosiaka w domu trzymają - taki spasiony z tego dobrobytu i powszechnej miłości, że przypomina raczej kluskę niż przedstawiciela psiego gatunku z porządnym rodowodem. Niestety, na progu nie przywitał mnie wesoły jazgot czworonożnego szczęścia. Co się stało? Chory czy zginął? - pytam zaniepokojona ciszą panującą w mieszkaniu. Okazało się, że psina lokum zmieniła. Z pokojowych piernatów przeniosła się do podwórkowej budy, gdy zaczęła warczeć i odsłaniać zębiska na widok najmłodszej latorośli buszującej w pobliżu miski z jadłem.
No cóż, z przyjaźnią tak czasem bywa. Przekonał się o tym pewien senator z województwa łódzkiego, kiedy zajrzał do swojej teczki leżakującej sobie spokojnie w IPN-ie. Podobno zemdlał, gdy przeczytał, że jego przyjaciel, któremu ufał jak bratu, okazał się ubecką wtyką. Wierny towarzysz lata całe panoszył się w jego życiorysie, dziurawiąc go jak ser szwajcarski, niedostępny zresztą na naszym peerelowskim rynku tak samo jak cygara, które palił namiętnie.
Sprawa teczek spędza sen z powiek wszystkim politykom, ludziom biznesu, dziennikarzom i tym, których nazwiska coś znaczą. Lustrować czy darować? Zaglądać czy żyć w beztroskiej nieświadomości, pozwalając, aby prawda nigdy nie wyszła na jaw? Leon Kieres, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, uprzedza, że kto tam zajrzy, nie będzie miał spokoju do końca życia i na wszelki wypadek do swojej teczki niech nie zagląda.
Może się okazać, że nie wszyscy, którzy byli na nieustannym celowniku Wielkiego Brata, będą mieli w sobie tyle szlachetnej siły, aby zastosować ewangeliczną zasadę przebaczania siedemdziesiąt siedem razy. Jeśli zdradza przyjaciel, ojciec, mąż lub ksiądz (donosiciele rekrutowali się ze wszystkich inteligenckich warstw), to trudno znaleźć twardy grunt w życiowym - jak się okazuje - szlamie. Z drugiej strony - jeśli się go nie spłucze silnym strumieniem, to ryzyko babrania się w błocie przedłuża się w nieskończoność. Henryk Ibsen, nie mając pojęcia o totalitarnym systemie zniewalania, próbował rozwikłać problem rozrachunku z ciemną przeszłością, ale jego bohaterowie nie udźwignęli brzemienia prawdy.
Zdrada i faryzeizm to nie tylko cechy naszej narodowej historii. Ocieramy się o nie codziennie w polityce, gospodarce i - coraz częściej - w pracy, wśród swoich bliskich. Czyżbyśmy zło mieli zakodowane w genach? Taka przerażająca wizja nie mieści mi się w głowie. Naiwnie - jak to blondynka - sądzę, że istnieje kres niegodziwości i dobro, jak to bywa w bajkach, zwycięży. Jednak, żeby nie być wyśmianą za te dziecinne poglądy, dodam jako człowiek wierzący: dobro nie musi stawać do pojedynku, bo jest niezwyciężone.
Ale na wszelki wypadek mieszkam z kotem. Wolę mieć podrapane ręce niż rozszarpany zadek.
Pomóż w rozwoju naszego portalu