Codziennie kilka godzin spędza w biurze. Jak rozporządzić w tym miesiącu skromnym budżetem Lasek, na co starczy, na co zabraknie, czy ofiarodawcy otrzymali podziękowanie za pomoc? - to jej codzienne troski. Od 1947 r. Zofia Morawska jako skarbnik Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi zajmuje się finansami. Ale Laski zawdzięczają jej znacznie więcej.
Dzień kwiatka
Reklama
Zastrzega, że nie poświęciła swojego życia dla Lasek, ale takie życie wybrała. Ojciec był rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ona sama władała kilkoma językami. Świat stał przed nią otworem. Miała 26 lat, kiedy przed 75 laty zaczynała pracę w Laskach. Bynajmniej nie zmuszała jej do tego sytuacja materialna. Jako młoda dziewczyna myślała też o założeniu rodziny. Jednak zrezygnowała z jedynej miłości swojego życia i wybrała Laski.
Najpierw pracowała w tzw. Patronacie. Organizowała warsztaty, świetlice, opiekę, pośrednictwo pracy. Zajmowała się też kwestą. Raz w roku na rzecz Lasek odbywał się tzw. „Dzień kwiatka”. Pieniądze zbierano na ulicy, przed kościołami, teatrami. Wcześniej trzeba było odwiedzić wiele miast, pisać listy do proboszczów, przedstawicieli organizacji. Od powodzenia kwesty w dużej mierze zależało utrzymanie dzieci w ośrodku.
Obok tych ofiar zakład miał też pieniądze ze sprzedaży rękodzieła do Cepelii. Na terenie Lasek znajdowały się warsztaty, które produkowały wyroby dziewiarskie i szczotkarskie. Cepelia zamawiała 200-300 sztuk danego modelu, np. robiono modne wtedy chustki na głowę czy materiały na suknie ślubne. Wyroby wykańczały osoby widzące. Podopieczni mogli jednocześnie szkolić się w warsztatach. Opuszczając Laski byli przygotowani do pracy w spółdzielniach inwalidzkich.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Z rowerem po Ministerstwie Edukacji
Reklama
Najtrudniejsze lata dla Lasek przypadły na okres powojenny. Zakład był częściowo zniszczony, brakowało jedzenia. W ośrodku mieszkała wtedy około setka dzieci. - W Pruszkowie po wojnie utworzony został magazyn żywności - UNRY, która wcześniej służyła amerykańskiej armii. Pamiętam, pojechaliśmy żeby coś uzyskać dla Lasek - wspomina pani Zofia. - W ogromnym magazynie piętrzyły się paczki z żywnością ułożone na wysokość kilkunastu metrów. Oczy wychodziły ze zdumienia od takiej ilości jedzenia. Jedna z sióstr wystarała się o przydział czekolady. Rarytas zapakowany był w blaszane, eleganckie pudełka. Jak tylko transport dojechał do Lasek, każde dziecko dostało grubą tabliczkę.
- Kiedy już wszystkie zjadły, jedna z sióstr przyniosła mi opakowanie, żebym przetłumaczyła co jest napisane na nim po angielsku. „Całodzienna racja żywnościowa dla spadochroniarza” - odczytałam. Czekolada wzbogacona była witaminami. A nasze dzieci zjadły ją na deser poobiedni - śmieje się pani Zofia.
Rząd komunistyczny był nieprzychylnie nastawiony do instytucji prowadzonych przez zgromadzenia zakonne. Dlatego sytuacja materialna Lasek pogarszała się. Przed wojną gminy, które kierowały dzieci do podwarszawskiego zakładu miały obowiązek płacić na ich utrzymanie. Po wojnie rząd komunistyczny próbował zakład upaństwowić. Dotował pobyt dziecka w niewielkiej części, o resztę Laski musiały wystarać się same.
- Pamiętam jak Ministerstwo Oświaty wezwało nas, abyśmy zgłosili liczbę wszystkich dzieci. Pojechałam rowerem. Był to najczęstszy środek lokomocji, jakiego używało się podróżując do Warszawy. Żeby było czym wrócić, trzeba było rower nosić ze sobą chodząc od pokoju do pokoju po piętrach w Ministerstwie na Pradze - wspomina pani Zofia.
Teksańskie mleko dla Lasek
Laski ratowała po wojnie pomoc organizacji charytatywnych z zagranicy. Znajomość języków obcych pani Zofii okazała się wtedy zbawienna. Fundacja ze Szwajcarii pomagała umeblować domy, przysyłała także leki. Najbardziej oryginalne darowizny pochodziły od rolników z Teksasu. Jeśli kochasz swojego brata, daj mu krowę, jałówkę albo ciele - głosiło hasło na rzecz pomocy potrzebującym. Z Teksasu przyjechał statek krów. Do ośrodków potrzebujących pomocy zwierzęta kierowało Ministerstwo Rolnictwa. - Otrzymaliśmy 30 krów. Dzięki przychylnej nam pani z Ministerstwa, z którą do dzisiaj utrzymuję kontakty - wspomina pani Zofia. I tak w Laskach dzieci mogły pić mleko.
Za kontakty zagraniczne odpowiadała pani Morawska. Ona oprowadzała po ośrodku darczyńców z obcych krajów. - Pamiętam jak fundatorzy krów po 3 latach przyjechali i pytali czy krowa, którą dali, ma cielę. Nie wiedziałam, które jest od której krowy. Ale była przemiła siostra, która mogła to objaśnić - śmieje się pani Zofia. Do Lasek przyjeżdżali także studenci SGGW, żeby móc obejrzeć oborę uważaną za prowadzoną wzorowo.
Dzięki pomocy ze strony Zachodu udało się wybudować przedszkole, drugi dom dla dzieci niewidomych i z lekkim niedorozwojem umysłowym, a także mały szpital z ambulatorium. Pomoc płynęła do czasu, kiedy zakazali jej komuniści. Darczyńcy zawiedzeni opuszczali Polskę. Ale na potrzeby dzieci nie zamknęły się serca Polaków mieszkających w USA. Komitet, który zawiązał się po wojnie niestrudzenie służył pomocą finansową. Potem kontakty z Laskami nawiązali także darczyńcy z Kanady, Australii, Anglii. Z Niemiec przyjeżdżali do pracy młodzi ludzie skupieni w organizacji „Znak pokuty”. Chcąc w jakimś stopniu zadośćuczynić za winy swoich rodaków, którzy niszczyli Polskę, pomagali w przygotowywaniu kanalizacji, malowaniu czy kopaniu rowów pod nowe fundamenty w Laskach. Kontakty nawiązane zostały także z Polakami mieszkającymi w Norwegii i w Szwecji. - Czy ja byłam osobą odpowiadającą za te relacje? - odpowiada pytaniem na pytanie pani Zofia. - Może tak, ale głównie to Pan Bóg - dodaje.
Społecznik od urodzenia
- W mojej rodzinie dużo było osób angażujących się społecznie. Wstępujących do zgromadzeń. Nie było to czymś niezwykłym, raczej rzeczą bardzo normalną - mówi Zofia Morawska. W Krakowie, gdzie spędziła dzieciństwo, istniało wiele organizacji charytatywnych. W czasie I wojny światowej jako 9-letnia dziewczynka chodziła z mamą do felicjanek, które prowadziły jadłodajnię. Tam roznosiła obiady.
Obydwoje państwo Morawscy byli najlepszymi nauczycielami dla dzieci. Ojciec, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego i prezes Akademii Umiejętności w Krakowie był tytanem pracy. Nawet w wakacje organizował sobie zajęcie - zwykle pisał książki. Od ojca pani Zofia nauczyła się szacunku do pracy. - Nigdy nie moralizował - mówi pani Morawska. W domu panowała dość swobodna atmosfera, ale dzieci znały swoje miejsce. Wiedziały, że w gronie starszych nie zabiera się głosu, ale trzeba uważnie słuchać. - Wydaje mi się, że dlatego mam dobrą pamięć - podsumowuje pani Zofia.
Codziennie rano chodziła na Mszę św. Wychowanie religijne było w domu ważne. - Naukę religii mieliśmy prowadzoną indywidualnie. Uczył na ksiądz, który był wizytatorem lekcji katechezy. Jako kanonik mieszkał w starym domu, więc wszystko miało szczególną atmosferę. Ale najważniejszy dla mnie i dla mojego rodzeństwa był sposób w jaki mówił nam o Panu Bogu - opowiada Zofia Morawska. - Wtedy raczej skupiano się na grzechu, piekle, na tym czego nie należy robić w niedzielę. On takie dyskusje ucinał. Mówił o Bogu kochającym, o miłości, przyjaźni, o tym, co uczynił dla nas Jezus - wspomina pani Zofia.
W domu państwa Morawskich dbano też o staranne wykształcenie dzieci. Pani Zofia włada angielskim, włoskim, francuskim, niemieckim i łaciną. W czasie kiedy rodzina mieszkała na wsi nauczyła się jeździć konno, potem także gry w tenisa i jazdy na nartach. Sprawność i erudycja przydały jej się w pracy w Laskach. Aż trudno uwierzyć, że jako dziecko była osobą wątłą i delikatną. - Dokarmiano mnie koglem-moglem i innymi specjałami, pewnie dlatego zachowałam dobre zdrowie do późnych lat - ocenia pani Zofia.
Wielkim autorytetem była dla niej Matka Czacka. To świadectwo jej życia sprawiło, że pani Zofia została w Laskach. Matka Czacka, choć zwracała dużą uwagę, by inni dbali o zdrowie, nie pozwalała mówić o chorobach. - Nie myśleć ciągle o sobie to dobra dewiza - mówi pani Morawska.
Na dziewięćdziesiąte urodziny za pracę społeczną otrzymała Order Orła Białego. Wcześniej pytano ją, co by powiedziała, gdyby dostała jakieś odznaczenie. - Mnie nie jest to potrzebne. Ale jeśli może pomóc Laskom... - odpowiedziała. Kilka tygodni przed 100-leciem życia odebrała nagrodę TOTUS przyznawaną w związku z obchodami Dnia Papieskiego w Polsce.
- Czy ta nagroda jest dla Pani tak samo ważna jak poprzednia? - pytam. Pani Zofia odpowiada krótko: Potrzeby Lasek są wciąż duże. Cieszę się, że uroczystość była transmitowana przez telewizję. Bo o Laskach przypomniano i nam tu w Polsce i Polonii na całym świecie.