Był początek lat 70. W liczbie przekraczającej trzydzieści osób rozpoczęliśmy nasze seminaryjne lata weryfikowania głosu wołającego Boga. Zaczęły się pierwsze wykłady i pierwsze lęki. Filozofia to nie
była domena naszych średnich szkół. Powoli przedzieraliśmy się przez pojęcia trudne do zrozumienia, jeszcze trudniejsze do zapamiętania. Pamiętam nasze fascynacje erudycją ks. Wolickiego i ks. Rząsy,
którzy tyle co wrócili ze studiów na KUL-u. Pierwsze spotkania z ks. prof. Julianem Atamanem porażały potęgą wiedzy, którą budził w nas zazdrość - być kiedyś takim. Takim mądrym i takim pokornym.
Miewał z nami doraźne spotkania popołudniowe w auli na temat literatury, nowości literatury pięknej, tak wówczas skromnych. Można by wymieniać po kolei innych. Dodajmy tylko niemal „sakralny”
szacunek przed rektorem ks. Potockim i wyjmowane z rękawa sutanny „fiszki” ks. prof. Śliwy.
Któregoś z tych pierwszych tygodni zasiadł za katedrą on - ks. prof. Sroka. Nimb rzymskich studiów, wieści o nimbie uwielbienia wśród uczniów „medyka”, których wodził nie tylko po
drogach katolickiej doktryny, ale świadom, że te młode umysły potrzebują potężniejszej pomocy pielgrzymował z nimi do kalwaryjskiego sanktuarium. Jak trwałe i mądre pedagogicznie były to zabiegi doświadczyłem
tego ostatnio w kilka dni po Jego śmierci. Zadzwoniła nobliwa dziś pielęgniarka i poprosiła o kilka zdjęć z Kalwarii, bo chce pokazać wnukom, a ciągle nie mas czasu ich tam zabrać. Wróćmy zatem do tych
pierwszych wykładów. Wielu z nas miało za sobą liturgiczną „przygodę” dzięki posłudze ministranckiej. To co nas ujęło i wprost zachwyciło, to był Jego animusz. Wprost zatracał się w pięknie
liturgii, którą opisywał w oparciu o dokumenty soborowe, wówczas jeszcze mało znane. Najciekawsze były improwizowane wstawki czerpane z życia liturgicznego, które bacznie obserwował w różnych parafiach.
Był to czas pewnej nieufności wobec nowej liturgii, więc tu i ówdzie zdarzały się jeszcze stare resentymenty, które wspaniale komentując, krytykował. Tak więc na wykłady ks. Sroki czekaliśmy ciekawi zarówno
wykładni Kościoła, ale jeszcze bardziej jego osobistych dygresji.
Potem nasze drogi się rozeszły. Poszliśmy jako młodzi kapłani wprowadzać w czyn Jego liturgiczne przesłanie. Obok kazań była to zasadnicza część naszej pracy. To pewnie tamten animusz profesorski
sprawiał, że wielu z nas obok rodzącej się wówczas oazy gromadziło przy ołtarzu młodych chłopców-ministrantów. Wielu z nich w cichej służbie liturgicznej wsłuchiwało się w głos wołającego Boga i dziś
są kapłanami. To była Jego po części zasługa.
Spotkaliśmy się po latach w seminaryjnym pokoju profesorskim. Opowiadał o swojej pracy proboszczowskiej na Przekopanej. Cieszył się budową materialnego zaplecza parafii, ale także duszpasterskimi
zabiegami wokół żywego Kościoła. To właśnie na Przekopanej doświadczyłem Jego dobroci i ukrywanego w zasadzie „familiaryzmu”. Byłem katechetą w I Liceum. Któregoś dnia poraziła nas wieść o
nagłej śmierci naszej uczennicy. Pogrzeb był właśnie w parafii ks. Józefa. Przyjechałem cały przejęty i, jak to u mnie, mocno znerwicowany. „Spokojnie, wiem co to znaczy. Też kiedyś byłem młody
i też odprowadzałem na cmentarz moje uczennice”. Uspokój się, jakoś to przeżyjemy. Na potwierdzenie tych słów uraczył mnie jakimiś ziołowymi kroplami, a po uroczystościach spędziliśmy sporo czasu
na rozmowie o katechezie; wspominał swoje doświadczenie, pytał o to, jak teraz uczy się w szkole. Bardzo mu za to byłem wtedy wdzięczny.
Jego umiłowanym tematem w tych krótkich przerwach między seminaryjnymi wykładami było opowiadanie o kolejnych dokumentach liturgicznych, jakie tłumaczył z włoskiego. Byliśmy niejako informowani z
pierwszej ręki.
Potem przyszła choroba. Nigdy o niej nie mówił. Dopóki to było możliwe wykładał liturgikę i język włoski. Na tym drugim przedmiocie nigdy nie brakowało mu słuchaczy.
Tak, jak nigdy nie narzucał się ze swoją osobą, tak w samotności odszedł do Pana.
12 maja br. nabożeństwo żałobne w katedrze celebrował metropolita przemyski abp Józef Michalik, bp Stefan Moskwa i przeszło 100 kapłanów. Po południu tego samego dnia odbyły się uroczystości pogrzebowe
w rodzinnej Kraczkowej. Tam uroczystościom przewodniczył bp Adam Szal. Obecny był bp Kazimierz Górny, wszak Zmarły był przez lata wykładowcą rzeszowskiego seminarium.
W przemyskiej uroczystości ciepłe słowa o Profesorze powiedział Ksiądz Arcybiskup, z którym znali się jeszcze z rzymskich studiów. Podkreślał jego koleżeńskość i bezinteresowność.
Kazanie wygłosił ks. rektor Marian Rojek. Jego fragmenty drukujemy poniżej jako piękną katechezę o życiu i umieraniu, a osobę zmarłego Profesora polecamy modlitwom wiernych.
* * *
Śmierci pojąć nie można, ona przekracza nasze rozumienie i zawsze boleśnie ukazuje ludziom swoją twarz. My znamy pewność jej przyjścia, lecz nie znamy jej dnia i godziny, a według naszych ocen zawsze
przychodzi za wcześnie i w tak wielu przypadkach niespodzianie i nieoczekiwanie.
Każda śmierć człowieka, również i ta śmierć, śmierć kapłana, która nas tak licznie zgromadziła tutaj w archikatedralnej świątyni, przy tym ołtarzu Jezusa Chrystusa, chce nam wszystkim powiedzieć coś
niezwykle istotnego i ważnego: bądźcie czujni, nie prześpijcie waszego życia, zważajcie na to, czego Bóg od was oczekuje w każdym czasie i w każdej godzinie. Bądźcie z Nim podczas pielgrzymki swego życia
- jak uczniowie z drogi do Emaus. Gdyż nasze życie nie jest naszą własnością, ono zostało nam powierzone i zadane do wypełnienia, dlatego Pan tego życia może się o nie upomnieć w każdej chwili.
Lata, które już przeminęły tworzą zamkniętą historię jego życia, i dni, począwszy od tych najwcześniejszych, należą już do przeszłości. Z Bożej Opatrzności 66 lat temu w podrzeszowskiej miejscowości
Kraczkowa ks. Józef rozpoczął wraz z sześciorgiem swojego rodzeństwa drogę realizacji własnego powołania i dojrzewania w darach oraz talentach, jakimi został hojnie obdarzony przez niebieskiego Ojca.
Idąc za głosem Chrystusa Dobrego Pasterza własną przestrzeń życiową i miejsce odnalazł w kapłaństwie służebnym. Spodobało się Bogu, aby na różnych miejscach: w Polsce i za granicą, poprzez różnorakie
funkcje duszpasterskie i zajmowane stanowiska w Kościele nie tylko przemyskim, przez posługiwanie kapłana Józefa dla wielu ludzi nasz Pan i Stwórca stał się wyraźniej dostrzegalny, odczuwalny i bardziej
kochany.
Każdy człowiek jest wyjątkowy i niepowtarzalny, każdy z nas idzie przez życie swoją drogą. Każdy żyje własnym życiem, indywidualnymi troskami i radościami, przeżywa osobiste doświadczenia i zadziwienia
a czasami również rozczarowania, zniechęcenia i niekiedy załamania. Nasze przyjście i odejście z tego świata nie leży w naszych rękach. Między datą swego narodzenia a dniem śmierci ks. Józef pisał osobistą
historię, w której Seminarium Duchowne w Przemyślu od wielu już lat zajmowało bardzo ważne miejsce.
Nie czas ku temu, aby teraz przywoływać poszczególne fakty i wydarzenia z tej historii, lecz trzeba stwierdzić, iż również ci, którzy to Seminarium stanowią, tak jak i my wszyscy tutaj obecni, są
zaskoczeni tym szybkim zgaśnięciem życia lubianego i szanowanego Kapłana, Profesora liturgiki i języka włoskiego.
Tym bardziej dzisiaj, gdy rodzi się tak wiele pytań, na które po ludzku nie potrafimy znaleźć odpowiedzi, kierujemy nasz wzrok na Jezusa Chrystusa, gdyż w Jego śmierci i zmartwychwstaniu odnajdujemy
podstawę naszej nadziei i kotwicę naszej wiary. Jezus Chrystus, nasz Pan umarł za nas i zmartwychwstał, przeszedł ze śmierci do życia po to, abyśmy i my życie mieli, razem z Nim i ze wszystkimi, którzy
do Niego należą. Dlatego nie wolno się nam zatrzymywać i zbytnio smucić, ale trzeba nam iść dalej w życie i w naszą osobistą historię jeszcze mocniej wprowadzać historię i życie samego Jezusa Chrystusa.
Ks. Józef przez całe lata swej kapłańskiej i profesorskiej posługi był tym, poprzez którego zmartwychwstały Chrystus spotykał i towarzyszył wielu ludziom w ich życiu, w ich troskach i kłopotach. Poprzez
łamanie chleba na eucharystycznym stole karmił Ciałem Chrystusa tych, których Pan zaprosił na swoją ucztę, poprzez szafowanie sakramentów udzielał łaski i Bożego miłosierdzia, przepowiadając Słowo Boże
głosił i wyjaśniał to, co Bóg objawił o sobie i swej miłości do każdego człowieka, nauczając z profesorskiej katedry uczył rozkochania się w liturgii Kościoła i w Chrystusie tak, by nasze serca pałały
do Zmartwychwstałego.
Panu życia i śmierci pragniemy powierzyć zmarłego ks. Józefa, modlimy się za niego z głęboką ufnością, że Bóg przyjmie jego życie i doprowadzi go do pełni, jaką jest wieczne szczęście. A nasza społeczność
ludzka, kapłańska, seminaryjna, przemyska została umniejszona o twoją osobę, Księże Józefie. Ernest Hemingway w swoim dziele zatytułowanym Komu bije dzwon zapisał bardzo znamienne motto: „Żaden
człowiek nie jest samotną wyspą, każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo, jak gdyby pochłonęła przylądek, włość twoich
przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nie pytaj komu bije dzwon, bije on tobie...”.
Tak ten dzisiejszy dzwon odprowadzając ks. Józefa Srokę na cmentarz bije nie tylko jemu, ale bije także i nam. Popatrzmy więc na owoce naszego życia, co weźmiemy ze sobą na tamtą stronę. My jeszcze
możemy zyskiwać na niebo, On już nie, jego czas już się skończył, On może liczyć na Boże miłosierdzie i na naszą modlitwę o czym nie wolno nam zapomnieć.
„Dobry Jezu a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie”. Amen.
Pomóż w rozwoju naszego portalu