"Rynek usług edukacyjnych" - takie sformułowanie pojawiło się
w ogłoszonym przez Politykę najnowszym rankingu wyższych uczelni.
Poszczególne wydziały oceniane były na podstawie ilości i utytułowania
kadry, sposobu organizacji nauki, kontaktów uczelni ze światem zewnętrznym,
ilości i jakości obiektów i tak dalej. Kryteria owe zostały dobrane
i tak lepiej niż kilka lat temu, kiedy jednym z istotnych parametrów
była wysokość pierwszej pensji absolwenta. Ogłaszane są też rankingi
szkół średnich: punkty przyznaje się za wygrane przez uczniów olimpiady,
średnią ocen prac maturalnych, odsetek tych, którzy dostali się na
studia.
Dlaczego nie znajdziemy tu informacji o tym, czy uczniowie
lub studenci danej placówki mogą się w niej rozwijać, czy też są
wtłaczani w ramy i schematy zastarzałych i nieaktualnych systemów
myślowych (czy raczej bezmyślowych)? Czy nie warto by umieścić w
rankingu odsetka nauczycieli, którzy dla młodzieży są autorytetami
i mistrzami, którzy do swej pracy podchodzą rzetelnie i twórczo,
nie odbębniając dwudziesty rok z rzędu tego samego konspektu? A w
jaki sposób zmierzyć poszerzenie (lub zawężenie) wizji świata, zainteresowań
i przyjaźni, umiejętności odnalezienia się w życiu, horyzontów intelektualnych
młodego człowieka? A może policzyć roczny przyrost wrzodów na żołądku,
ilość prób samobójczych (i odsetek udanych)? Albo coś bardziej wymiernego:
załatwione odmownie podania, podania załatwione pozytywnie, bo "moja
ciocia jest koleżanką pani z dziekanatu" lub "mój dziadek uczył się
z bratem dziekana"? Procent tych, którzy rzucili studia, bo nikt
nie miał ochoty zrozumieć faktu, że muszą się utrzymać lub opiekować
się dzieckiem i warto im uelastycznić plan zajęć i zaliczeń? Ilość
tych, którym powiedziano: jak się panu nie podoba, to nikt nie każe
tu panu studiować? Odsetek tych, którzy tę sugestię wzięli sobie
do serca?
Konstrukcja tego rodzaju rankingów obnaża sposób myślenia
ich twórców. Jest to myślenie wychodzące z pozycji matematyczno-empirycznych,
zakładające, że istotne są tylko te rzeczy, które da się zmierzyć
i policzyć. Jest to wstęp do mentalności marketingowo-konsumpcjonistycznej,
która pomija cały humanistyczny wymiar edukacji. Tymczasem oświata,
która powinna odbywać się na gruncie spotkania człowieka z człowiekiem,
człowieka z kulturą, czyli komunikatem nadanym przez innych ludzi,
staje się fabryką przyszłych pracowników (i konsumentów). Jest to
także obrabowanie szkół i uczelni z roli kulturotwórczej.
Niegdyś uniwersytety były miejscami, gdzie powstawały
nowe idee. Obecnie ich funkcja sprowadza się do produkcji kadry na
potrzeby ekonomii, administracji i techniki. Nie ma tu miejsca na
refleksję, introspekcję, rozwój osobowości. Na wartości, których
nie da się sprzedać. Na problematykę moralną, która jest niepraktyczna
i nieopłacalna. Mimo iż nie uwzględniono tym razem wysokości pierwszej
pensji, szkolnictwo, czyli wychowywanie przyszłego społeczeństwa
zostaje tu zdegradowane do "rynku usług edukacyjnych".
Pomóż w rozwoju naszego portalu