Przez 30 lat był kierowcą Księdza Prymasa Stefana Wyszyńskiego.
Pan Stanisław Maciejak ma dziś 90 lat, ale wspomnienia są wciąż świeże.
Po uwolnieniu Prymasa z uwięzienia w Komańczy pan Maciejak w towarzystwie
bp. Choromańskiego i rodzonego ojca Księdza Prymasa przywiózł kard.
Wyszyńskiego do stolicy. Kilka dni potem pan Stanisław usłyszał: "
Pojutrze jedziemy do Gniezna" - w ten sposób otrzymał angaż na etatowego
kierowcę Głowy Kościoła w Polsce.
- Pamiętam pierwsze spotkanie z Księdzem Prymasem w Komańczy
- opowiada pan Maciejak. - Byłem wtedy kierowcą biskupa Choromańskiego.
W sobotę Prymas został przewieziony z Prudnika do Komańczy. W poniedziałek
pojechaliśmy tam z bp. Choromańskim i ojcem Księdza Prymasa. Spotkanie
nie obyło się bez łez. Ksiądz Prymas był bardzo wyniszczony fizycznie.
Zawsze miał bardzo szczupłą posturę, ale tym razem bardzo wychudł.
Można by powiedzieć: skóra i kości. Dopiero w ciągu roku pobytu w
Komańczy zregenerował swoje siły. W tym czasie 3-4 razy odwiedziliśmy
Księdza Prymasa z jego ojcem i z bp. Choromańskim. Podczas spacerów
zawsze byliśmy w zasięgu wzroku esbeków.
Z Komańczy do Warszawy
Reklama
Mijał prawie rok od pobytu Księdza Prymasa Wyszyńskiego w Komańczy.
Pewnego dnia do Kurii przyszło wezwanie na rozmowę do Cyrankiewicza.
- Pojechaliśmy w godzinach przedpołudniowych z ks. Władysławem Padaczem
- opowiada pan Stanisław. - Ks. Padacz udał się na rozmowę, ja oczekiwałem
na niego w samochodzie. Potem wezwano również mnie. "Zobowiązujemy
Pana ścisłą tajemnicą. Pojedzie pan do Komańczy po kardynała Wyszyńskiego"
- zwrócił się do mnie Cyrankiewicz. Przykazano nam też, że mamy wrócić
do Warszawy następnego dnia, ale nie wcześniej niż przed godz. 19.00.
Po południu ruszyliśmy z bp. Zygmuntem Choromańskim do Komańczy.
Jechaliśmy w towarzystwie ORMO-wców dowodzonych przez Zenona Kliszkę.
Do Sanoka dotarliśmy na godz. 22.00. Nasza "ochrona"
zrezygnowała z dalszej jazdy. Z Zagórza do Komańczy pozostało jeszcze
30 km górskiej drogi. Wraz z bp. Choromańskim dotarliśmy do celu
podróży po godz. 24.00. Dopiero rano zobaczyliśmy się z Księdzem
Prymasem. Kardynał o swoim powrocie do Warszawy dowiedział się dzień
wcześniej. Miał powiedzieć wówczas: "Od trzech lat mówiłem, że powinienem
być w Warszawie, a nie tu".
Z naszą "ochroną" spotkaliśmy się ponownie w Sanoku.
Oni uzupełnili zapasy benzyny przy urzędzie SB. Myśmy stanęli w długiej
kolejce do stacji benzynowej. Zdenerwowany Kliszko przysłał do nas
kierowcę, żebyśmy się pospieszyli. Bał się, że może dojść do manifestacji.
Ludzie zaczęli się już gromadzić. Mówili "Patrzcie, Wyszyńskiego
przewożą. To się zamaskowali". Całą drogę jechaliśmy tak, żeby być
nie wcześniej niż na 19 w Warszawie. Wszystko miało się odbyć w największej
tajemnicy. Mimo to, na dziedzińcu kurii przy Miodowej czekał na nas
tłum ludzi. Ksiądz Prymas z balkonu domu witał warszawiaków.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Pojutrze jedziemy do Gniezna
Reklama
Wkrótce po powrocie do stolicy Prymas Wyszyński wezwał do swojego
sekretariatu kierowcę zatrudnionego w kurii warszawskiej. "Pojutrze
jedziemy do Gniezna" - powiedział do pana Maciejaka. Pan Stanisław
był zaskoczony w najwyższym stopniu. - Powiedziałem wtedy - wspomina
- proszę Eminencji, ja mam zamówione jazdy u księży biskupów. - Jeździłem
wówczas z bp. Choromańskim i bp. Majewskim. Ksiądz Prymas powtórzył
tylko "Pojutrze jedziemy do Gniezna". W ten sposób otrzymałem angaż
na kierowcę Księdza Prymasa.
Najczęściej jeździliśmy do Gniezna. Zwykle dwa razy w
miesiącu. Wyjazdy były na kilka dni, czasem na tydzień. W samochodzie
z nami jeździł przez kilka lat ks. Padacz. Przez kilka lat, aż do
czasu swojej śmierci, był kapelanem Księdza Prymasa. Potem kapelanem
oddelegowanym na Gniezno był przez kilkanaście lat obecny Prymas
Józef Glemp, zaś kapelanem warszawskim ks. prał. Bronisław Piasecki,
obecny proboszcz parafii Najświętszego Zbawiciela.
Zawsze jeździła za nami obstawa z UB, aż do czasów kiedy
szefem partii został Edward Gierek. Kiedy wyjeżdżałem z Miodowej
ruszał za nami ich samochód. Trzymali się w pewnej odległości za
nami. Żeby ich zdemaskować dawałem znak światłami, że mogą nas wyprzedzić.
Wtedy zostawali w tyle. Musiałem dostosować się do wszelkich przepisów,
bo w każdej chwili mogli mnie zatrzymać i odebrać prawo jazdy.
Kiedy tak podróżowaliśmy, Ksiądz Prymas zwykle zajmował
się pisaniem. "Wy sobie jedźcie, a ja będę robił korektę" - mówił
do księdza kapelana i do mnie. Robił korekty do swoich kazań. Kiedyś
powiedział, że najwięcej listów odpisywał w samochodzie. Auto było
bardzo wygodne, do tego gabinetu nikt nie wchodził, nie przeszkadzał.
Pisał na teczce trzymanej na kolanach. Proponowano, aby w samochodzie
zamontować stolik. Sprzeciwiłem się temu pomysłowi. Przy szybkim
hamowaniu mogłoby dojść do tragedii.
Podróż do Gniezna trwała zwykle około 3 godzin. W tej
podróży i w innych, po całej Polsce, zgodnie z zaleceniem p. Ozimowskiego,
lekarza Księdza Prymasa co dwie godziny zatrzymywaliśmy się na postój.
- Jest to potrzebne dla krążenia i odpoczynku - powiadał doktor Ozimowski.
Ksiądz Prymas dostosowywał się do tych zaleceń, chyba że mieliśmy
mało czasu i nie można było lekceważyć kilku tysięcy osób czekających
na uroczystości. Na uroczystości pojawialiśmy się punktualnie co
do minuty. Jeśli przybyliśmy za wcześnie, czekaliśmy chwilę pod miastem.
Ksiądz Prymas nie chciał zaskakiwać wcześniejszymi przyjazdami, kiedy
nie wszystko jeszcze było dopięte na ostatni guzik.
Powołanie - kierowca
Swój angaż w sekretariacie Księdza Prymasa traktowałem raczej
jako powołanie niż pracę. Praca zwykle ujęta jest w określonych godzinach.
Służba - realizuje się kiedy jest taka potrzeba. Zwykle otrzymywałem
od Księdza Prymasa grafik wyjazdów na cały tydzień. Nie miałem zmiennika.
W domu byłem gościem. Moim zadaniem było przygotowanie samochodu
do jazdy, zaprowadzenie na przegląd, wyczyszczenie, zatankowanie
i bezpieczne dowiezienie Księdza Prymasa do celu. Najbardziej wyczerpująca
była świadomość, że trzeba zdążyć na czas, obok świadomości kim jest
mój pasażer. Czułem się odpowiedzialny za osobę Księdza Prymasa.
Jeździłem fordem i peugeotem. Od Polonii zagranicznej
otrzymaliśmy citroena-chritslera. Auto było wygodniejsze, a jednocześnie
bardzo wystawne. Z tego powodu Ksiądz Prymas nie lubił citroena.
- Nie powinienem jeździć takim samochodem - mówił.
Woziłem Księdza Prymasa po mieście, jak również na wypoczynek
wakacyjny do Fiszora, na Bachledówkę, do Choszczówki. Wraz z grupą
składającą się z około 30 osób spędzaliśmy razem wakacje. Przyjeżdżał
do nas kard. Karol Wojtyła.
Ojcze nasz
Reklama
Ksiądz Kardynał był bardzo otwarty i bezpośredni. Potrafił
rozładowywać trudne chwile napięcia. Na trasach przejazdu witali
nas ludzie. Zatrzymywaliśmy się wówczas. Ksiądz Prymas wychodził
z samochodu. Pamiętam jak na trasie przejazdu na wizytację do Strzelna
stała przy kapliczce grupa ludzi. Mieliśmy tyle czasu, że mogliśmy
pozwolić sobie na zatrzymanie się. Przed grupę wystąpił wieśniak
i mówi: "Witam Cię, Witam Cię..., o choroba wszystko zamoczyłem".
Niewiasty zaczęły strofować: "Jak tak to gębę ma, a z kapelusza nie
umie przywitać się". Kardynał odpowiedział wtedy: "Bracie kochany,
jak będę jechał drugi raz to przypomnisz sobie".
Podczas wizytacji w miejscowości nad Gopłem Księdza Prymasa
witał nauczyciel z sumiastymi wąsami. Tak bardzo się zestresował,
że zaczął recytować: "Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się
imię Twoje...". Od tego czasu Prymas prosił, aby zamiast "Eminencjo"
zwracano się do niego "Ojcze".
Żelazne kwiaty dla Prymasa
Tak naprawdę nie wiedzieliśmy jakie niebezpieczeństwa czyhają
na nas ze strony władz. Pamiętam pewne wydarzenie z czasów, kiedy
zacząłem wozić Księdza Prymasa. Ksiądz Prymas przemawiał w kościele
św. Anny. Stałem przy samochodzie na dziedzińcu kościoła. Podszedł
do mnie jegomość w kapeluszu, ciemnych okularach, z wysoko postawionym
kołnierzem. Zapytał: "Czy pan jeździ z Księdzem Prymasem". Potwierdziłem. "
Proszę powiedzieć Księdzu Prymasowi, żebyście unikali nocnych jazd"
. Najwyraźniej należał do grona tych, którzy chcieli nas ostrzec.
W diecezji gorzowskiej przemieszczaliśmy się pomiędzy
dwiema miejscowościami. Przed nami jechał samochód z biskupem gorzowskim.
Wyprzedził nas łazik. W pewnym momencie samochód biskupa gorzowskiego
zawirował. Okazało się, że złapał gumę. W oponie utkwiły gwoździe.
Nie znalazły się na drodze przypadkowo. Były specjalnie przygotowane
- wbite w metalową blaszkę. Nie pojechaliśmy dalej tą trasą. Zrobiliśmy
objazd nadrabiając 7 km. Gwoździe zabrał ze sobą bp Choromański.
Przy najbliższej rozmowie z przedstawicielami rządu wysypał gwoździe
na biurko i powiedział: "Niech pan minister patrzy jakimi kwiatami
witają Prymasa".
Porwanie obrazu
Jednym z trudniejszych wydarzeń dla Kościoła w Polsce było
porwanie obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej po uroczystościach we Fromborku.
Obraz po nabożeństwie miał być przewieziony do Nowego Dworu, stamtąd
do kościoła św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, skąd w procesji planowano
go przenieść do archikatedry warszawskiej.
- W czasie nabożeństwa we Fromborku stałem na boisku
w gronie innych kierowców - opowiada pan Maciejak - spoglądałem na
mój samochód. W pewnej chwili podszedł do auta pan "w szortach".
Był to pułkownik bezpieki. Rękoma zaczął mierzyć wielkość kufra samochodu.
Po nabożeństwie wezwano mnie na plebanię. Ks. Stanisław Piotrowski
i ks. Jerzy Baszkiewicz - ówczesny proboszcz parafii św. Jana, katedry
w Warszawie, zwrócili się do mnie, abym zabrał obraz do bagażnika
samochodu, ponieważ zaczyna się jakieś zamieszanie. Choć należę do
osób bardzo ugodowych odmówiłem. Powiedziałem, że bez zgody Księdza
Prymasa obrazu do samochodu nie wezmę. Wyczułem, że SB będzie chciało
zabrać od nas obraz. Jak wówczas wyglądałby Ksiądz Prymas. Obraz
trafił do żuka, którym zaplanowano wcześniej jego przewiezienie.
Zaproponowałem, aby do tego samochodu wsiedli jako konwojenci biskupi.
Razem z obrazem pojechali bp Musiel, o. Tomziński, ówczesny generał
Zakonu Paulinów. W eskorcie jechały jeszcze trzy samochody z kapłanami.
W jednym z nich był bp Dąbrowski. Około 10 km za Fromborkiem zatrzymała
nas milicja. Kazano po kolei otwierać kufry samochodów. Kiedy zorientowano
się, gdzie jest obraz, wydano polecenie, że wszyscy możemy odjechać,
zostaje tylko żuk. Biskup Dąbrowski pertraktował długo z SB. Bezskutecznie.
Zabrano żuka z obrazem. W samochodzie zostali o. Tomziński i bp Franciszek
Musiel. Porwanych podrzucono w samochodzie nocą w Warszawie na Dziekanię.
Z Warszawy obraz przewożony był do Katowic. Przed miastem zabrano
go i odwieziono do Częstochowy, gdzie przebywał uwięziony w kaplicy
na Jasnej Górze.
Kiedy rozwinęła się choroba Księdza Prymasa wiosną 1981
r. kto inny był pasażerem mojego samochodu. Wtedy przywoziłem do
Prymasa lekarzy. 28 maja, kiedy przyszedłem rano do pracy, dowiedziałem
się, że w nocy zmarł Ksiądz Prymas.