Śluby panieńskie, czyli magnetyzm serca na deskach Teatru Lubuskiego
udowadniają, że maglowana w szkole lektura wciąż jeszcze może bawić.
Premiera sztuki najpopularniejszego rodzimego komediopisarza
w reżyserii Ireny Jun odbyła się 1 kwietnia br., 168 lat po jej pierwszym
wystawieniu we Lwowie. Wydawać by się mogło, że w dobie coraz doskonalszej
techniki, turystyki kosmicznej (co prawda jeszcze w powijakach) i
manipulacji genetycznych Magnetyzm serca powinien trącić myszką.
Tymczasem przez dziesiątki lat nie zmieniło się wcale tak wiele i
człowiek XXI w., choć otoczony nowoczesnymi gadżetami, to, jeśli
chodzi o potrzebę akceptacji i miłości, nie różni się od swego pradziada
z początku XIX w.
Romantyzm hołdował miłości niespełnionej, tragicznej,
podszytej szaleństwem i niemal ekstatycznym cierpieniem. Twórczość
A. Fredry zaprzeczała takiemu jej pojmowaniu i na tle epoki prezentowała
się raczej nieatrakcyjnie, jako spłycanie i banalizowanie wzniosłego
uczucia. Nie znajdziemy tu przecież krwawiących serc samotników podobnych
Gustawowi z Mickiewiczowskich Dziadów. Owszem, jeśli się pojawiają,
to po to, by zadrwić z romantycznych kochanków (Albin). Miłość u
Fredry jest zatem bardziej stonowana, bliższa rzeczywistości, obustronna
i co najważniejsze: szczęśliwa. Pisząc Śluby panieńskie autor wykorzystał
popularną wówczas teorię o magnetyzmie serc. Według niej człowiek
nieświadomie oddziałuje na innych przez fluidy, jakie z niego emanują.
W ten sposób działa na innych jak magnes - przyciąga bądź odpycha.
Wzajemne przyciąganie bohaterów (charakterów skrajnie
przeciwnych jak bieguny magnesu) jest sednem Ślubów panieńskich -
komedii opartej na intrydze. Gustaw - birbant i hulaka, nieczuły
na kobiece wdzięki dwóch panien, Klary i Anieli, postanawia zdobyć
serce jednej z nich. Powodem nagłej odmiany są tytułowe śluby - "
Ślubuję na kobiety stałość niewzruszoną nienawidzić ród męski, nigdy
nie być żoną" - które dla Gustawa stanowią prawdziwe wyzwanie. Zdobywa
fortelem względy Anieli, pomagając też Albinowi - wiecznie wzdychającemu
adoratorowi Klary. Jak się okazuje w sztuce, stałość kobiety wcale
nie jest tak niewzruszona, bo ostatni akt bohaterki kończą w objęciach
mężczyzn. Wiadomo, kobieta zmienną jest.
Komedia w wykonaniu aktorów zielonogórskiego Teatru w
umiejętny sposób uwspółcześnia dzieło Fredry, nie zrywa przy tym
z tradycyjnym jego przedstawieniem. Zachowane zostały zatem dialogi,
natomiast stroje, jakkolwiek nawiązują do mody z epoki, to jednak
swobodnie. I tak Gustaw kiedy wraca z hulanki w Lublinie ma na sobie
skórę i dżinsy niczym rockers, a Radost ubrany we współczesny garnitur
przepasany jest szlacheckim pasem słuckim. Podobnie z oprawą muzyczną
autorstwa Mirosława Jastrzębskiego - rytm techno przeplata się ze
stylizowaną na epokę melodią.
Choć Śluby panieńskie są komedią intrygi, nie charakterów,
to osobowość bohaterów jest równie ważna. Postacie Gustawa i Albina,
Klary i Anieli tworzą kontrastowe pary, co także jest źródłem komizmu.
Irena Jun nie mogła lepiej obsadzić ról czwórki głównych bohaterów:
Marta Artymiak jako Aniela, Anna Zdanowicz jako Klara, Wojciech Czarnota
- Gustaw oraz Marcin Wiśniewski w roli Albina wypadają znakomicie.
Szczególnie M. Wiśniewski - od dziś będzie dla mnie ucieleśnieniem
Albina - romantycznego kochanka w krzywym zwierciadle.
Dwugodzinna sztuka nie nudzi. To zasługa przede wszystkim
autora, ale część pochwał spłynąć powinna na choreografa Leszka Czarnotę.
Głównie za pierwszorzędny pomysł wykorzystania na scenie kłębków
wełny. Choć w oryginale się nie pojawiają, tu pozwalają ożywić nawet
statyczne sceny. Ich intensywnie różowy kolor przyciąga wzrok widza
od pierwszych minut i zapowiada "granie" włóczki. I rzeczywiście,
włóczka gra: dialog Radosta (Tomasz Karasiński) z Klarą to dosłowne
odbijanie piłeczki (kłębka), z kolei oplatanie sznurkiem to wzajemne
usidlanie lub prowadzanie jak na smyczy. Pomysł godny z pewnością
zauważenia.
Zwolennicy cięższego gatunkowo, poważniejszego repertuaru
kręcą pewnie nosem na Śluby panieńskie: że lekkie, że temat banalny.
Cóż, malkontenci zawsze się znajdą. Jednak i im polecam komedię w
wykonaniu zespołu Teatru Lubuskiego. Wszak Gustaw Fredry jest bliższy
naszym czasom niż Gustaw Mickiewicza.
Pomóż w rozwoju naszego portalu