Pasterz w szpitalu
– Święta na wsi – wieczerza wigilijna w tym samym pokoju, w którym nie zmienia się nic prócz kalendarza na ścianie – stanowiły niezmienny coroczny rytuał. Nieważne, że czasami brakowało śniegu... Zawsze docierałem do betlejemskiej przystani i doświadczałem wewnętrznego uzdrowienia. Próbowałem przyłączać się do anielskich chórów, stawałem obok zachwyconych pasterzy i wołałem głośno: „Gloria, Gloria! Hosanna na wysokości!”. Nie sądziłem, że tak szybko przyjdzie mi przeżywać ten cudowny dzień poza przytulnym rodzinnym gniazdem. Owszem, czasami przypominałem sobie opowieść mojego przyjaciela, który w okresie postulatu zakonnego spędzał swoją pierwszą Wigilię poza domem. Otrzymał wówczas zadanie, aby obrać wielkie wiadro ziemniaków. Razem z obierkami skapywały do wiadra jego rzęsiste łzy.
Reklama
Kiedy dowiedziałem się o tym, że pierwszy raz w życiu mam spędzić Wigilię poza domem, poczułem, że jeden z najważniejszych filarów mojego wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa został poważnie naruszony. Zadanie było jednak jasne, ktoś musi być w tym dniu w szpitalu i towarzyszyć pacjentom. Założyłem więc mój biały fartuch i zacząłem odwiedzać chorych. Odnosiłem wrażenie, że świąteczne dekoracje, lampki i małe choinki mają w sobie jakiś niezwykły czar, jakby chciały wytłumaczyć się, że również muszą spędzić te święta w szpitalu. Dominującym uczuciem, które unosiło się w powietrzu, było rozczulenie. Rozmawiałem z babcią, która ciągle się zapominała i raz myślała, że jestem mężczyzną, a raz, że kobietą. Kiedy mówiłem do niej: – Proszę pani, to ja, ksiądz, kapelan, ona śmiała się i mówiła: – A ja myślałam, że moja sąsiadka. Masz taką delikatną buzię... Od pewnego starszego pana usłyszałem o tym, jak to kiedyś świętowało się Wigilię. Znakomity gawędziarz wspominał siarczyste mrozy i wielkie zaspy śniegu sprzed lat. Kiedyś podobno wracał saniami do siebie i w pewnej wiosce ponad czapę śniegu wystawały tylko dymiące kominy domów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Podczas wigilijnego dyżuru odbyłem niezliczoną ilość rozmów. Wydawało mi się, że przechadzam się pośród szpitalnych pokoi niczym duch minionych świąt Bożego Narodzenia z „Opowieści wigilijnej” Karola Dickensa. W ten wyjątkowy dzień wiele osób chciało dzielić się wspomnieniami i opowiadać o swoich przeżyciach. Modliliśmy się i śpiewaliśmy kolędy, błogosławiliśmy się nawzajem. Kiedy byłem na oddziale intensywnej terapii, zobaczyłem, jak pielęgniarka zmienia pościel i kładzie słabe ciało pacjenta do łóżka. Wtedy zupełnie spontanicznie przypomniałem sobie słowa Ewangelii: „Maryja owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie” (por. Łk 2, 7), i dalej: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Jezus przyszedł na świat w trudnych okolicznościach, w stajni. Maryja i św. Józef mieli tak wiele trosk. Puste miejsce przy wigilijnym stole przypomina nam o potrzebujących, chorych i samotnych. W ten niezwykły wigilijny dzień poczułem się zaproszony przez Pana Jezusa, abym sam poszedł do tych osób, dla których zostawiamy puste miejsce.
Reklama
W pewnym mieście powstał ciekawy projekt ewangelizacyjny „Maryja w więzieniu”. Duże, ponadmetrowe figury ze żłóbka zostały zaniesione do najprzeróżniejszych miejsc w całym mieście. W żłóbku leżały natomiast kartki z informacjami: „Maryja w więzieniu dla kobiet”, „Św. Józef w stolarni”, „Melchior w sklepie rowerowym”, „Dwaj pasterze na stacji benzynowej”, „Wielbłąd w przedszkolu”. Podczas tegorocznych świąt na moim miejscu przy wigilijnym stole będzie leżała taka kartka: „Pasterz w szpitalu”.
Ks. Grzegorz Bartko – kapłan diecezji zamojsko-lubaczowskiej, rekolekcjonista. Obecnie pracuje w Szpitalu Sióstr Miłosierdzia Bożego w Ried im Innkreis w Austrii. Prowadzi bloga: www.zielonepastwisko.pl
Telefon od pani Danuty
– Przyzwyczaiłem się już do tego, że na wieczerzę wigilijną pędzę na złamanie karku. Zazwyczaj od rana mam w radiu dyżur, którego nikt inny nie chce, a potem spieszę się, żeby zdążyć na wspólne świętowanie z rodziną. Na początku dostawałem wigilijny program jako pracownik najmłodszy stażem. Potem kilka razy wziąłem go z konieczności, a teraz...
To jeden z niewielu dni, kiedy w redakcji jestem prawie sam. Prawie, bo obok prowadzącego program musi być też realizator. Drzwi do rozgłośni są zamknięte na głucho i słuchacze, którzy zwykle przychodzą, żeby wpisywać się do Księgi Apelowej, w tym jednym wyjątkowym dniu nie mogą tego zrobić. Wokół cisza, spokój i piękna choinka na recepcji, ozdobiona przez dzieci jednej ze szkół naszej archidiecezji.
Reklama
Wigilia to dzień, kiedy bardziej niż zwykle szukamy drugiego człowieka. Nie chcemy być sami. Jeździmy do rodziny, gromadzimy się przy wspólnym stole. Wielu naszych słuchaczy nie ma nikogo. To osoby starsze, schorowane i samotne. Dzwonią do nas każdego dnia, żeby pomodlić się Koronką, Różańcem, żeby usłyszeć czyjś głos, mówiący tylko do nich. Samotność w Wigilię bywa dla nich nie do zniesienia. Często zapomniani przez swoje dzieci, wnuki i krewnych, siedzą w pustych domach, a ich jedynym towarzyszem jest radio.
Tego dnia dzwonią częściej niż zwykle. Niektórzy, zapytani, dlaczego właściwie zadzwonili, nie potrafią odpowiedzieć. Przecież teraz nie ma na antenie żadnej modlitwy czy audycji, w którą mógłby się włączyć słuchacz... Jeszcze kilka lat temu denerwowały mnie te telefony. Wkurzałem się na ludzi, którzy dzwonią po nic i nie chcą się rozłączyć.
I właśnie tego dnia zadzwoniła pani, nazwijmy ją: Danuta, która opowiedziała mi historię swojego życia. Mówiła o dzieciach, które nie kochają, nie odwiedzają, o chorobach, które nie pozwalają wstać z łóżka, i o przenikliwym zimnie, bo nie ma już pieniędzy na węgiel... W tym tunelu było jednak światełko. Miała radio, którego nigdy nie wyłączała. Stało zawsze przy łóżku. Z nim budziła się, modliła, jadła i zasypiała. To był jej jedyny przyjaciel. Znała wszystkich prowadzących, a nawet pracowników, których głosów nie można usłyszeć na antenie. Do radia nie dzwoniła nigdy, ale tego dnia zrobiła to pierwszy raz. – Dlaczego? – zapytałem. – Chciałam z kimś porozmawiać – usłyszałem prostą odpowiedź, która zmieniła na zawsze moje podejście do wigilijnych samotnych dyżurów.
Właśnie dlatego teraz z przyjemnością dyżuruję w Wigilię i spędzam ten wyjątkowy dzień na posterunku, a potem pędzę samochodem do ciepłego domu i rodziny. Tak będzie i w tym roku. Będę czekał na twój telefon...
Reklama
Łukasz Sośniak – dziennikarz, fotograf, redaktor Radia Jasna Góra, współautor portalu o muzyce chrześcijańskiej GospelBox.pl, www.radiojasnagora.pl, www.gospelbox.pl
Dodatkowy chromosom wrażliwości
– Nie ma żadnych ekscesów, nadmiernych wrażeń czy sytuacji ściskających gardło. Jest zwyczajnie. Obficie przy stole, z kolędami przy choince i codziennymi obowiązkami. Owszem, kiedy przychodzi podzielić się opłatkiem, nieraz język drętwieje, a przez gardło pospiesznie przepływa ślina. Bo jak inaczej z takimi doświadczeniami: z tym całym bagażem słabości i niedomagań... Nawet Stasiu, który niby nie mówi, nie rozumie i nie reaguje, jest w tym czasie jakiś inny. Czuć w nim ducha świąt Bożego Narodzenia. Tak wyraźnie o tym mówi jego ciało. Gosia, jak to zawsze ona, przy napływie emocji ciągle gada i biega między kuchnią a jadalnią. Nikt nawet nie próbuje jej powstrzymać. A co tam, niech biega. Byleby nie prowokowała innych do niechcianych zachowań. Kasia obsesyjnie dopytuje, kiedy pójdziemy do kościoła, a Krzysiek, który ciągle się buja, w rytm podśpiewuje zasłyszane frazy kolęd. Tylko Mariusz w tym czasie jest jakiś nieswój, nerwowo macha ręką, bo nie jest pewien, czy pod choinką leży akuratny prezent dla niego.
Reklama
Schemat prawie zawsze ten sam. W Wigilię przed południem zaprzyjaźniony z domem Tomek podrzuci dużą torbę ze słodyczami i owocami, potem sąsiadka przyniesie ciasto, a koło południa przyjdzie pan Marian z wędlinami. W łańcuszku serc jest zawsze pełniej, radośniej. Pozytywna obecność drugich dodaje otuchy, wiary w to, co gdzieś się po drodze zgubiło, i nadziei, że damy radę. Pozytywne sygnały dodają skrzydeł. Szarość dnia nabiera kolorów, problemy idą w zapomnienie. Warto było czekać na te chwile.
Na święta w betelowskich wspólnotach życia z osobami niepełnosprawnymi wszyscy zostają w domu. Nie ma gdzie i do kogo jechać. Nawet nikt o to nie pyta ani o tym nie myśli. Tak jest i już. Święta Bożego Narodzenia spędza się przecież z najbliższymi, a dla tych osób najbliżsi i dom to „Betel”. Chcąc nie chcąc, to całe ich życie.
Prawie wszyscy mieszkańcy naszych domów nie mają swoich naturalnych rodzin. Pochodzą z domów dziecka, ośrodków wychowawczych czy innych podobnych placówek. Droga zaprowadziła ich tutaj, do małego domu wtopionego w normalne środowisko, do małej grupki podobnych sobie osób, wybranych przez los, obdarowanych stygmatem inności i dodatkowym chromosomem wrażliwości. Podświadome marzenie nie o wielkości, ale o zwyczajności i szarości przeszkadza wielu. Każdy z nich chciałby żyć jak wszyscy: swój dom, rodzina i praca. W tym przypadku bez ambicji robienia czegoś szczególnego. Jednak z przyczyn obiektywnych nawet to nie jest możliwe. Każdy tu o tym doskonale wie i na swój sposób to rozumie.
Reklama
Jednych przyprowadziła tu konieczność lub najlepszy wybór z możliwych. Wcale nie chęć tworzenia specyficznej wspólnoty czy wspólnie prowadzonego gospodarstwa domowego. Innych zwiodły bujne idee i chęć robienia pięknych rzeczy. Od tego wielu opiekunów zaczynało. Nikt jednak, z jednej i z drugiej strony, nie mógł przypuszczać, że ten dom okaże się dla wszystkich wspólnotą nie tylko radości, ale przede wszystkim – słabości.
W tym świętym czasie wszystkie pytania, przejmujący brak odpowiedzi na nie pozostawiamy przed drzwiami domu. W tym czasie nie wolno im tu wchodzić. W tym świętym czasie czujemy bardziej Ciebie, niechcianego w żadnej gospodzie, mały nasz Boże.
Andrzej Kalinowski – założyciel i prezes Międzynarodowego Ruchu Dobroczynnego „Betel”, prowadzi dom z osobami niepełnosprawnymi, www.betel-charity.org, mąż Franceski, tata Gabriela
W szpitalnej rodzinie
– Naturalne jest spędzanie świątecznego czasu z najbliższymi. Jednak zawód lekarza wymaga, byśmy z tego rezygnowali.
Reklama
To służba, dla mnie osobiście pod tym względem trudna. Również w tym roku w Wigilię będę w szpitalu, więc z domownikami podzielę się opłatkiem przed wyjściem. Wiem, że przekraczając progi szpitala, muszę skupić się już na czekających pacjentach. Niektórzy z nich bardzo cierpią, a my, lekarze, jesteśmy po to, żeby im pomóc. Zdarzają się i operacje, i mniejsze interwencje, jak np. wyciąganie ości zablokowanych w gardle. Dla pacjentów jest to podwójnie ciężki czas, bo nie dość, że cierpią, to jeszcze nie mogą być z rodziną w tak ważnym dniu. Tym bardziej staramy się wyjść im naprzeciw. Jesteśmy wówczas bardzo zjednoczonym zespołem. Zarówno lekarze, jak i pielęgniarki są wyjątkowo życzliwi dla siebie nawzajem i dla podopiecznych. Wolne chwile wykorzystujemy na stworzenie w naszym gronie świątecznej atmosfery. Też składamy sobie życzenia, dzielimy się opłatkiem i potrawami przyniesionymi z domu. Jeśli jest taka możliwość – idziemy na Pasterkę do szpitalnej kaplicy. Z tej perspektywy jest to naprawdę bardzo piękny czas. Nie zapominając o naszych najbliższych, tworzymy „rodzinę szpitalną”. Wspólne przeżywanie tak ważnych chwil przynosi owoce, łączy nas, trwa, nawet kiedy święta już się skończą. Zdarza się np., że pokłóceni współpracownicy podają sobie rękę i przebaczają urazy, czasem ze łzami w oczach. Potrafimy rozmawiać na niełatwe tematy. To bardzo cieszy. Widać, że Pan Jezus rodzi się w sercach, przynosi pokój, miłość, radość i nadzieję.
A pacjenci – starają się być bardziej życzliwi niż zwykle, także dla siebie nawzajem. W długich kolejkach w izbie przyjęć jest jakby mniej zdenerwowania, a więcej wyrozumiałości względem drugiego – np. widząc kogoś bardziej potrzebującego, pacjenci chętniej przepuszczają go w kolejce. Takie braterskie podejście wszystkich buduje.
Dr Grzegorz Szydłowski – chirurg w Szpitalu Powiatowym w Bochni
Wysłuchała Kalina Kreczko