W 1939 r. w Kobylinie, tuż przy ulicy, stał dom prostokątna bryła z drzwiami pośrodku i czterema oknami. Niski, z pokojami na poddaszu. To tu 7 listopada, dwa miesiące po wybuchu II wojny światowej, urodził się Stanisław Orzechowski. Niedaleko domu był rynek z ratuszem i kościół św. Stanisława, w którym 5 lipca 1964 r. młody kapłan odprawił prymicyjną Mszę św.
Dzieciństwo, początek drogi
Reklama
Dziecko urodziło się duże (chłopak podobno ważył aż 6 kg!). Mama, Franciszka, skorzystała z pomocy akuszerki, pani Kabatowej, a dumny ojciec nadał pierworodnemu imię, które sam nosił. Wkrótce przeprowadzili się do Rębiechowa. Ojciec pracował na kolei i dom, który zajęli, stał tuż przy torach. Po Stachu przyszli na świat jeszcze Bronek, Kazik i Józek. Wojna nie oszczędzała nikogo i do domu często zaglądała bieda. Ale to byli pracowici ludzie. Walczyli, by godnie przetrwać. Mimo że sami posiadali niewiele, dzielili się z sąsiadami. Matka miała tak dobre serce, że ojciec musiał powstrzymywać jej hojność, żeby nie zabrakło dzieciom. Wstawali wcześnie. Matka nawet po to, by w spokoju wysłuchać śpiewu ptaków. Mały Stach wiedział, że musi dbać o swoje rzeczy, aby mogli skorzystać z nich również jego bracia. Do kościoła często chodził boso. Kilka kilometrów brnął przez las, a potem mył nogi w rzece i zakładał buty. „Bóg dał mi nogi po to, by je schodzić. Gdy po śmierci przyjdę do Niego, powie: «Orzechu, pokaż mi twoje nogi». I ja wtedy pokażę mu moje spuchnięte od żylaków, schodzone nogi” powie po latach w jednym z wywiadów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Poszukiwanie drogi
Ale początek nie był łatwy. Szkoła była w Kobylinie. Codziennie, niezależnie od pogody, przez 7 lat chodził tam, mimo że nie zawsze go chwalono. Do dziś wspomina rozmowę z jedną ze swych nauczycielek: Kim chcesz być w przyszłości? spytała. Nauczycielem odpowiedział mały Staś. Co? Z takim głupim łbem to się nie nadajesz! krzyknęła z wielkopolską bezpośredniością. Po ukończeniu szkoły poszedł do technikum budowlanego. To nie był dobry wybór i chciał nawet zrezygnować, ale porzuceniu szkoły zapobiegł dziadek Wawrzyn. W 1957 r. rozpoczął pracę w zawodzie. Szybko jednak zorientował się, że to nie jest jego droga. Wychodząc z kościoła, natknął się na afisz zachęcający do wstąpienia do seminarium. Od tej pory coś nie dawało mu spokoju. Wreszcie podjął decyzję: wstąpił do seminarium we Wrocławiu.
Po pierwszym roku dostał wezwanie do wojska. Rutynowe badanie wykazało ciężką gruźlicę. Dziury w płucach były wielkości pomarańczy, jego powołanie zawisło na włosku. Nie zastanawiając się długo, pojechał na Jasną Górę, do Matki. Stanął przed Nią i poprosił: „Jeśli chcesz, żebym był księdzem, zrób coś z tą gruźlicą...”.
Po 3 miesiącach choroba się wycofała. 28 czerwca 1964 r. kard. Bolesław Kominek wyświęcił go na kapłana. Więc chyba chciała...
Od miski z wodą do mistyki
Reklama
Modlitwa nie przychodziła mu łatwo. Wiedział, że wszystko jest tu ważne i wymaga ciężkiej pracy. Studiował mozolnie i uczciwie. Modlił się gorliwie i szczerze. Dążył do tego, aby Bóg był obecny nie tylko w jego kazaniach i refleksjach kapłańskich, ale także w najbardziej ukrytej przed ludźmi rzeczywistości serca. Na początku swojego podążania za Panem Bogiem zapominał rano o znaku krzyża. A pragnął, by była to absolutnie pierwsza czynność po obudzeniu. Zmuszał ciało, by nie angażowało się w inne działania. Jednak zapominał, wciąż nie była to pierwsza jego czynność. Wreszcie wpadł na pomysł stawiania wieczorem obok łóżka miski pełnej wody. Rano, gdy wstawał i nogi zanurzały się w lodowatej wodzie, aż chlupało już wiedział, już pamiętał! Dziś niektórzy spośród tych, którzy go znają, mówią: mistyk. On sam w jednym z wywiadów dzielił się swoim odkryciem w pojmowaniu Eucharystii: „Pojąłem rzecz największą, której nie pojmowałem przez lata, odprawiając Mszę św. Że nasza Liturgia na ziemi jest odbiciem tej Liturgii w niebie. Nierozerwalnie się wiąże jedno z drugim. Nie ma już takiej Mszy św., żebym nie widział nieba otwartego i owej Liturgii, która się tam dzieje i z którą współbrzmi to, co my tutaj, na ziemi, robimy. To jest niewiarygodnie mocne. Nie widzę, rzecz jasna, twarzy Zasiadającego, bo to pewnie jest niemożliwe, ale widzę Go jako wielki blask światła”. To widzenie Światła zaczynało się od stawiania miski z wodą i bólu kolan od klęczenia w czasie rodzinnych pacierzy. „On nie jest żadnym kaznodzieją ludowym mówiła przed laty o Orzechu pani Maria Dąbrowska, emerytowana nauczycielka języka polskiego z urszulańskiego liceum. On dla mnie jest... mistyczny. Obserwuję go i wydaje mi się, że ten mistycyzm długo w nim dojrzewał”.
Mowa, która rani
Chcesz usłyszeć prawdę o sobie idź do Orzecha. Pobądź z nim trochę, niech cię pozna, a potem ci wyłoży kawę na ławę, aż ci w pięty pójdzie. Niech doprowadzi cię do ściany, aż stracisz poczucie pewności.
Reklama
To prawda... Przez lata działalności duszpasterstwa „Wawrzyny” kolejne pokolenia studentów odkrywają, że Orzech „zawsze ma rację”, nie próbuje się przypodobać i nie głaszcze. Wymaga, spodziewa się, często nie okazuje żadnej wdzięczności. W wychowywaniu stosuje „wielkopolską bezpośredniość”. Żadnej socjotechniki, żadnego piaru. Nie zabiega i nie walczy o liczbę studentów w szeregach. Często rani. A jednak wciąż przychodzą kolejne pokolenia studentów i najpierw nieśmiało, a potem na stałe chcą być w zasięgu jego spojrzenia i ojcowskiej troski: dystansu, który buduje, i modlitwy, którą otacza. Nie jest czułostkowy. Są dni, że nawet nie próbuje być miły. Jest boleśnie prawdziwy. Bez maski, bez kreacji, trochę na zasadzie: „co w sercu, to w gębie”. A jednak nowe pokolenia młodych, którym wciąż ktoś chce się przypodobać i coś sprzedać przychodzą i szybko odkrywają, że nie mogą być obojętni, muszą się określić, czy go lubią, czy wolą uciekać. Orzech często obraża studentów w kazaniach, łamie stereotypy ich myślenia, sięga po sformułowania niegrzeczne, zbyt dosadne. Wielu nie potrafi tego zaakceptować i odchodzi. Orzech dba, by sól jego mowy nie straciła smaku. Ci, którzy przez warstwę tej soli, mimo zranień, przekopią się głębiej, odkrywają inny świat, często znajdują drogę swojego życia. Robert Ruszczak, założyciel zespołu „40 synów i 30 wnuków jeżdżących na 70 oślętach”, opowiadał przed laty, jak dołączył do duszpasterstwa, ale był jakby z boku, dryfował. Po jednej ze Mszy św. porannych Orzech zagadnął go, co się dzieje, a on odrzekł, że nic, że jest smutny z natury. „Z natury to tylko diabeł jest smutny” odrzekł i zaprosił natychmiast na rozmowę, która, jak się potem okazało, zmieniła życie Roberta.
Niemoc jest częścią nas
Nikt nie lubi się odsłaniać. Nawet rodzice wobec własnych dzieci dość ostrożnie dozują opowieści o wydarzeniach, które nie przynoszą im chluby. Orzech wychowuje inaczej. Często ryzykuje utratę autorytetu. Opowiada o zdarzeniach, które nie poszerzają jego aureoli. Staje przed rzeszą młodych i starszych z prawdą o Bogu, ale też o sobie. Anegdotą z brodą jest już historia o tym, jak jako dziecko wykradał swojemu proboszczowi wiśnie z sadu. I jak musiał to wyznać na spowiedzi w konfesjonale samemu właścicielowi tych drzewek owocowych. „Prawda jest jedynym fundamentem wzrostu człowieka i relacji. Ten z ogonem, z lewej instancji, lubi wszystko zagmatwać, ale nie wolno mu pozwolić!” woła często w kazaniach. On karmi ludzi szczerością i gdy płaczą, pozwala im na to.
Reklama
Przed laty wrócił w kazaniu do śmierci swojego taty. Mówił o tym, jak przyszedł do ojca, który miał amputowaną nogę i usłyszał: „Stasiu, podrap mnie albo pomasuj mi tę nogę”. Ale ja przecież wiem mówił Orzech że tej nogi już nie ma! Głos mu się łamie, ludzie słuchają i płaczą. I dalej opowiadał, jak patrzył na umierającego tatę i wtedy dotarło do niego z wielką wyrazistością, co jest człowiek wart bez Pana Boga. I zwrócił się do tych poruszonych ludzi, tak jakby do każdego z nich z osobna, chropowatym, łamiącym się głosem: „Wiesz, co ty jesteś wart bez Pana Boga?”. Ludzie podnieśli na niego załzawione oczy, każdy z nich myślał, że Orzech zwraca się bezpośrednio do niego. „Co jesteś wart bez Pana Boga? Gówno!” rzucił im prosto w te zapłakane twarze.
Czasem ten szok, który wywołuje, jest jak zrzucanie Szawła z konia. Spada, porażony, ale wstaje już inny. Paweł Lipski, jeden ze studentów, napisał kiedyś: „Przez Orzecha Duch Święty działa. Ten kanał, ta rura pionowa, która łączy nas z Bogiem, u niektórych ledwie ciurka, a u niego ma jakąś potężną przepustowość”.
Demaskowanie wad
Reklama
Ks. Aleksander Radecki, autor książek o Orzechu, redaktor jego kazań, mówił kiedyś, że niezwykłą cechą Orzecha jest to, że bez zahamowań mówi o czymś, co jest dla niego trudne. „Jego szczerość twierdził polega też na tym, że nie kreuje się na kogoś wielkiego, mądrego, ale jest do końca sobą. Bez kompleksów. Nie przeprasza, że nie ma habilitacji. Mógłby mieć bez problemu, ja to wiem, ale co z tego? Nie ma i wcale się tym nie martwi. Umie opowiadać o swoich grzechach i o swoich niedoskonałościach. I to przekonuje ludzi, bo on nie występuje jako autorytet nieposzlakowany. Ujawnia tę swoją słabość, a nawet więcej. Osiągnął coś, co jest szczytem ludzkich możliwości: pozwala, żeby inni z niego kpili i sam umie z siebie zakpić. Jest szorstki, bo chce być szorstki. Jest zasadniczy, bo nie pozwala sobie na to, żeby się do kogoś przywiązać. Tak jakby mówił każdemu: „Ty nie mnie masz szukać, ty masz szukać Boga. Ty nie do mnie masz przychodzić, ty masz iść do nieba”. A potem zaraz dodaje: „Jak będzie trzeba, to ci podam rękę, a jak to nie pomoże, to ci przyłożę Panią Orzechowską” (tak studenci nazywają jego wielką lagę).
Noc jest po to, by słuchać
Niepełny byłby portret Orzecha, gdyby nie sięgnąć do fenomenu jego posługi w konfesjonale. Orzech spowiada w nocy. Robi to od lat: jeszcze zanim narodził się pomysł Nocy Konfesjonałów, on już siadywał w jednej z salek z wielkim kubkiem herbaty. „Studenci mają czas dopiero w nocy mówił dlatego tak spowiadam”. Zwykle trzeba czekać bardzo długo w kolejce, jednak nikt się nie niecierpliwi. Ludzie przychodzą. Niektórzy boją się, że zatrzęsie ich światem w posadach i wszystko będą musieli zaczynać od początku. A jednak w tej posłudze wielki i surowy Orzech, rzucający na co dzień gromy z ambony i grożący lagą, chowa się cały w ramionach Miłosiernego Ojca, który cieszy się niewyobrażalnie z powrotu tego, który odszedł, ale udało mu się wrócić.
Jeden z więźniów opowiadał kiedyś, że dane mu było, po odsiedzeniu długiego wyroku, spowiadać się u księdza Orzecha. Bał się, bo wiedział, z czym idzie. Po spowiedzi Orzech nic nie powiedział, tylko wstał i mocno go objął. „Wie pani mówił więzień on mnie tak przytulił, jak jeszcze nikt w życiu... Mnie, po tym wszystkim!”.
Uroczystości Jubileuszu 50-lecia kapłaństwa ks. Stanisława Orzechowskiego odbyły się 9 sierpnia 2014 r. Z woli Jubilata miały one miejsce na Przeprośnej Górce w trakcie 34. Pieszej Pielgrzymki Wrocławskiej na Jasną Górę. W uroczystej Mszy św. wzięli udział nie tylko pielgrzymi, ale także wielu bliskich znajomych Jubilata.