KS. INF. IRENEUSZ SKUBIŚ: - Ekscelencjo, rozmawiamy w wyjątkowym czasie podsumowań. Proszę opowiedzieć naszym Czytelnikom o swoim zakorzenieniu, jak Ksiądz Biskup postrzega dziś swoje dzieciństwo, czasy młodości...
Reklama
BP ANTONI PACYFIK DYDYCZ OFMCap: - Dziękuję za nawiązanie do czasów młodości. Urodziłem się w Serpelicach nad Bugiem. Wyjechałem z rodzinnego domu, mając lat 14. Choć z Serpelic do Drohiczyna jest tylko 39 km, po raz pierwszy odwiedziłem Drohiczyn, gdy miałem ok. 40 lat. Słyszało się o Drohiczynie, opowiadano legendy o Jadźwingach - Drohiczyn był ich siedzibą główną. Mówiono, że między Mielnikiem a Drohiczynem jest tunel podziemny, który wykopali Jadźwingowie i w czasie wojen tamtędy przechodzili.
Moje czasy dziecięce - jak i Księdza Infułata - to wojna. Gdy miałem niecały rok, ojciec został zmobilizowany do wojska. Kiedy odchodził, pochylił się nade mną w kołysce i pocałował mnie. Ten moment, wspominany często przez moje ciotki, ciągle we mnie jest jako pierwszy punkt odniesienia.
W rodzinach na wsi wszystko działo się wtedy w jednej izbie. U nas nikt nie zamykał mieszkania na klucz. Idąc w pole, wkładało się w drzwi gałązkę na znak, że w środku nie ma nikogo. Żadna kradzież się nie zdarzała. Wpływ społeczny był tak duży, że po prostu nie opłacało się kraść. Owszem, nieraz była ochota na owoce, jabłka, młodzi czasem coś podbierali...
- Czy Ksiądz Biskup pamięta jakieś szczególne wydarzenia z czasów wojny?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- Był rok 1943 lub 44. Niemcy biegali jak wściekli, zabierali wszystko, nie mieli względu na nic. Ojciec ze starszym bratem wzięli krowę i poszli w las. Ale mieliśmy też maciorę - ważyła ok. 2 kwintali - szkoda było ją stracić. Wyciągnęliśmy ją z obórki i zamknęliśmy w spiżarce, przykryliśmy workami i szmatami. Zostałem z mamą. Nagle wpada Niemiec. Matka otworzyła drzwi z zewnątrz, zasłaniając te od spiżarni. Hitlerowiec sprawdził wszystkie kąty, zawrócił i tą samą drogą wyszedł. Mieszkała naprzeciw nas zacna sąsiadka, która o mało nie umarła z wrażenia, kiedy zobaczyła, jak ten Niemiec wychodząc, przyłożył ucho do drewnianej ściany domu. Ale nic nie usłyszał i zwierzę ocalało. Bardzo to wszystko przeżywałem, starałem się bohatersko bronić domu.
Inny obrazek - kiedyś mój ojciec wrócił do domu pobity. Powiedział, że dostał od hitlerowca, bo nie powiedział: „Heil Hitler!”... Mieszkał też w Serpelicach pewien sołtys. Miał zdrowy żołądek i dobrą głowę. Kiedy Niemcy przyjeżdżali do niego w jakichś sprawach, organizował im jajka, samogon - i tak ich gościł. W ten sposób w ciągu paru lat uratował wielu ludzi. Ale pod koniec wojny bał się, że go oskarżą o współpracę z Niemcami, i uciekł na Zachód. Po 10 latach powrócił, nikt o nim jednak złego słowa nie powiedział. Gdy przyszli Sowieci, był już inny sołtys. Chodził od chaty do chaty, od obory do obory, od kurnika do kurnika i wyciągał od ludzi wszystko. Nie mogło się to podobać, mówiono, że był gorszy od poprzedniego okupanta. Dużo zależało zatem od sołtysów...
- Jak wyglądało wówczas życie religijne w Serpelicach?
- Kaplica powstała u nas 3 lata przed wojną. Kiedy z Wielkopolski usunięto wszystkie zakony i wielu księży, przyjechali do nas stamtąd 3 misjonarze Świętej Rodziny: młodziutki o. Tadeusz Dusza, który niedawno zmarł, ks. Stefan Szpręga i alumn. Mieszkali u mojego stryja, który był „społecznym” kościelnym i szukał często księży. Otrzymali 2 małe pokoje, wokół były łąki i lasy. Gdy jechali Niemcy, księża chowali się. Potem zamieszkali gdzie indziej. W maju 1945 r. nastąpiło podpisanie rozejmów. Księża opuścili Serpelice, powrócili na zachód. W czerwcu zostaliśmy bez duchownych. To był luksus, że przez okupację mieliśmy aż dwóch kapłanów.
- Ksiądz Biskup pochodzi z Zakonu Kapucynów. Dlaczego wybór padł na ten właśnie zakon?
Reklama
- Po misjonarzach Świętej Rodziny mój stryj znalazł dwóch kapucynów, którzy nie mogli dojechać do Warszawy i przebywali w Janowie Podlaskim. Porozmawiali z prowincjałem i biskupem i z powodu wojny zostali na miejscu. O. Anioł, kiedy do nas przybył, miał 65 lat. Zdobył mir u młodzieży. Organizował misteria Męki Pańskiej, z którymi jeździli po całej okolicy. W latach 1945-47 wybudowano w Serpelicach kościół. Wszystko było nowe i pociągało. Powstała bardzo piękna Kalwaria, na wzór tej w Ziemi Świętej.
Od 1952 r. uczyłem się w tzw. Biskupiaku w Lublinie, było tam wtedy pięć klas pierwszych. Po dwóch latach, jeśli ktoś chciał, mógł wstąpić do zakonu, bo wtedy likwidowano zakony. Tych w habicie mieli zostawiać. Nie namyślając się, pojechałem do nowicjatu w Nowym Mieście n. Pilicą. To był rok 1954. Potem w Krakowie zdałem eksternistyczną maturę w Liceum Kochanowskiego, a następnie skończyłem normalne studia seminaryjne w Łomży.
- Jak potem potoczyły się losy Księdza Biskupa?
- Wytypowano mnie na wyjazd do USA, dla wsparcia Polonii, ale Polska Ludowa nie dała mi paszportu. Poszedłem więc na studia na KUL - na socjologię. W 1967 r. bp Wacław Skomorucha przyjechał do Warszawy i bardzo pragnął zdobyć księży dla Białej Podlaskiej. Los padł na mnie. Wtedy jeszcze nie ukończyłem magisterium, napisałem więc do zarządu, żeby mnie nie zabierali, bo jeszcze studiuję... Nic z tego. Znalazłem się w Białej Podlaskiej. Po latach widzę, że było to opatrznościowe, bo zajmowałem się młodzieżą. Stamtąd przeniosłem się do Warszawy, gdzie przez 6 lat byłem prowincjałem. Potem wyjechałem na 12 lat do Rzymu. Nigdy wcześniej nie było w zarządzie generalnym kogoś ze Wschodu, byłem pierwszy. Z Rzymu trafiłem prosto do Drohiczyna. Wszędzie miałem do czynienia z wieloma sprawami organizacyjnymi, administracyjnymi i duszpasterskimi.
- Ksiądz Biskup był definitorem dla Wschodu...
Reklama
- Definitorzy mieli trzy płaszczyzny pracy: pierwsza - dla całego zakonu. Byłem szefem informacji, wydawaliśmy biuletyn kapucyński w siedmiu językach. Pracowałem w komisji ekonomicznej oraz komisji poszukiwań i ocen. Byłem także delegatem ds. Loreto, które jest pod opieką kapucynów. Bracia pracują tam, spowiadają, jest arcybiskup administrator. Bywałem tam minimum 6 razy w roku. Udało się wiele zdziałać, m.in. odbudować pałac apostolski. Dobrze układała się współpraca z abp. Lorisem F. Capovillą, a potem z abp. Pasquale Macchim. Druga płaszczyzna pracy to pomoc w administracji zakonu. I trzecia - właśnie Europa Środkowo-Wschodnia. Płaszczyzna najważniejsza, gdyż poza Polską i Jugosławią zakon był przez komunistów likwidowany. Należało więc szukać rozproszonych i formować w tajemnicy.
- Ksiądz Biskup przyszedł do Drohiczyna jako ordynariusz nowej diecezji. W dużej mierze więc Ekscelencja budował tę diecezję...
- Terytorium naszej diecezji powstało z diecezji pińskiej i części przydzielonej z diecezji siedleckiej. Zwiększyła się przez to liczba wiernych. 28 proc. stanowili prawosławni, resztę katolicy. To specyficzny układ. W tej chwili mamy dokładnie 97 parafii, 2 filie duszpasterskie (99 jednostek administracyjnych), 270 księży i ok. 120 sióstr zakonnych. Na jedną parafię przypada średnio 2100 osób, a na jednego księdza ok. 800 wiernych. Mamy 11 dekanatów, własne seminarium, 3 kapituły: katedralną, kolegiacką węgrowską i bielsko-podlaską Ta ostatnia została założona niedawno. Kościołów wybudowaliśmy wiele, jest także ok. 20 kaplic dojazdowych. Najmniejsza parafia liczy 123 osoby, największa przekracza 10 tys. wiernych.
- Pracuje Ekscelencja w Drohiczynie jako ordynariusz 19 lat. Co w czasie tej pracy było dla Księdza Biskupa „oczkiem w głowie”?
Reklama
- Mogłoby się wydawać, że najważniejsze są piękne budowle, ale wiemy doskonale, że jeżeli stać one będą na piasku, nie będą miały znaczenia. Ważne więc są podstawy.
W ciągu trzech miesięcy zaraz na początku przygotowaliśmy synod diecezji - przeprowadziliśmy go w ciągu 1,5 roku. Było sprawnie i współcześnie. Oczywiście, były komisje, otwarte spotkania synodalne. Rozmawialiśmy na temat synodu ze wszystkimi współpracownikami - od gospodyni domowej, poprzez kościelnego, zakrystiana, chóry. Ogłosiliśmy wznowienie działalności Akcji Katolickiej. Na sesje otwarte przyjeżdżali ludzie, odbywały się dyskusje, spotkania panelowe. Moderatorem był obecny arcybiskup metropolita szczecińsko-kamieński Andrzej Dzięga, który wówczas był u nas oficjałem sądu. Dużo mu zawdzięczamy. Czuwała nad nami Opatrzność Boża.
Cały czas staramy się tworzyć dobre tradycje, które łączą, jednoczą, wytwarzają więzy. Mamy wiele wspólnych spotkań kapłańskich - np. w Wielki Czwartek we Mszy Krzyżma bierze udział blisko 100 proc. księży. Bardzo to cenimy. Mamy także dobry kontakt z wiernymi zaangażowanymi w rady parafialne.
Oczywiście, wykorzystujemy w pracy duszpasterskiej media. Współpracujemy z Radiem Podlasie, z Radiem Maryja, Telewizją Trwam, bardzo cenimy sobie współpracę z „Niedzielą”, którą sami rozprowadzamy, a także z krakowskim „WPiS-em”. A wszystko to dzięki wspólnym działaniom.
- Jak wygląda budowanie wspólnoty laikatu katolickiego w diecezji?
- W czasie wakacji mamy ok. 60 różnych turnusów rekolekcyjnych, na które przyjeżdża kilka tysięcy ludzi, głównie młodzież. Na każdym turnusie jest kapłan. Mamy dziś 5 kościelnych domów rekolekcyjnych i własny las nad Bugiem - 3,5 ha. Pan Bóg nam błogosławi.
- A duszpasterstwo młodzieży?
- Mamy w Kurii Wydział ds. Młodzieży i Wydział Katechetyczny. Spośród ruchów bardzo dynamicznie działa KSM. Dość powiedzieć, że z tak małej diecezji wybrano krajowego prezesa KSM. Bardzo się tym cieszę. Jeśli chodzi o katechezę - no cóż, nie każdy duchowny jest charyzmatykiem potrafiącym wspaniale pracować z młodzieżą. Są więc czasem pewne niedoskonałości, ale staramy się je przezwyciężać. Sam przez 13 lat uczyłem młodzież i wiem, co to znaczy. Generalnie, słuchając o tym, że młodzi nie chcą chodzić na religię, dziękuję Panu Bogu, że u nas takich sytuacji nie ma wiele.
- W jaki sposób kształtuje się w diecezji układ prawosławni - katolicy?
Reklama
- Nie ma z tym większych problemów. Tak jak mogą się pokłócić dwaj księża katoliccy, tak samo i kapłani prawosławny z katolickim. Każdy z nas ma swój styl, ale też swoje jurysdykcje, przepisy i nie nam je oceniać. Traktujemy się przyjaźnie. Nieraz katecheci prawosławni prosili, żeby nasz ksiądz zastąpił ich na lekcji religii, nasi również potrafili zaprosić prawosławnych. Odczuwa się, że pewien lęk u prawosławnych wynika z tego, że są oni mniejszością od strony liczby ludności. Był moment, że na naszym terenie było 5 biskupów prawosławnych: Abel, biskup lubelski, który obsługuje diecezję siedlecką od Bugu na południe, oraz 3 sufraganów, a także metropolita Sawa (bielsko-warszawski). W Hajnówce był bp Miron. Prawosławni w naszej diecezji stanowią 27 proc. ludności. Ale są i takie gminy, gdzie jest tylko 60 katolików - niestety, niektóre gminy są wymierające.
Obecnie wypracowuje się nowy model współistnienia, spowodowany niżem demograficznym i emigracją. Zarówno prawosławni, jak i katolicy wyjeżdżają stąd bowiem za pracą. Nie wygląda na to, żeby przedstawiciele naszych władz administracyjnych mieli jakąś wizję zmiany tej sytuacji. Podlasie jest piękne, ale na przemysł nie można tu liczyć, najwyżej drzewny czy przetwórstwo leśnych zbiorów. Może turystyka miałaby przyszłość, ale wtedy trzeba budować drogi, hotele, zajazdy...
- Jak w tej sytuacji ma się odnawiać Kościół?
- Dopóki są ludzie, Kościół będzie pracował. Tak było od dawna, gdy jechaliśmy za naszą emigracją do Stanów Zjednoczonych, na Sybir czy gdziekolwiek. Jak nie będzie ludzi, to pójdziemy gdzie indziej. Chyba że, tak jak w pierwszych wiekach, i u nas rozwiną się kiedyś instytuty życia pustelniczego - mamy idealne warunki i fantastyczny klimat. Nie przypuszczam jednak, żeby w Europie Środkowej zabrakło chrześcijan. Jeżeli nas nie będzie, to przyjdą inni. Musimy więc robić swoje i - jak podkreślał Leon Wielki - zamiast bojować, ewangelizować.