Przed wielu laty papież Paweł VI wypowiedział się o ludziach kultury i sztuki tymi mniej więcej słowami. Gdyby brakło ludzi kultury i ich dzieł, Kościół musiałby wydobyć takie środki ewangelizacji, których dziś jeszcze sobie nie uświadamia. To jeden z najbardziej nobilitujących tekstów o ludziach obdarowanych wrażliwością serca. I mimo tego, że Platon chciał ich wyrzucić z państwa, a o ich życiu ciągle krążą zrodzone z zazdrości i ciekawości życia bohemy przeróżne opowieści nie da się zakwestionować prawdziwości tych słów.
Inauguracja kolejnej edycji Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej stała się inspiracją do refleksji nad rolą tej „parafii” w życiu społecznym.
Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej jeszcze przed laty, to było wydarzenie. Artyści, pozbawieni możliwości wolnego wypowiedzenia potęgi doznań swoich serc gromadzili się w świątyniach, salach parafialnych i realizowali się w swoim talencie. Miałem to szczęście, że pracowałem w sąsiedztwie Stalowej Woli i właśnie tam w dużym kościele całe tłumy ludzi przychodziły na występy wielkich świata kultury. Kiedy w tym roku uczestniczyłem we Mszy św. inaugurującej kolejny cykl spotkań, musiałem przełknąć znaczną dawkę goryczy. Garstka ludzi, kompletny brak notabli i tak jakoś smutno. Artyści realizują się gdzie indziej, trendy jest deklarowanie swojego dystansu wobec Kościoła i chrześcijańskiej antropologii. Chwała dr. Zofii Bator za jej determinację w nawoływaniu do zajęcia miejsca na uczcie serca obdarowanego wrażliwością, ową Bożą iskrą, jak mówi się o artystach.
Kolejne spotkania w miejscach realizacji programu Tygodnia tylko potwierdzają te pesymistyczne refleksje. Tak, to parafia, która wymaga refleksji i modlitwy. Co zrobić, aby na nowo ożyły słowa o ontycznej jedności wypowiedziane przez rosyjskiego filozofa Nikołaja Bierdajewa, który uczył: „Trzeba kochać ziemię do głębi, aż do jej ostatniego krańca, to znaczy aż do nieba; należy też kochać niebo do głębi, aż do jego ostatniego krańca, to znaczy aż do ziemi. Zrozumiemy wtedy, że to nie są dwie miłości, ale jedna jedyna miłość”.
W program tygodnia od lat wpisuje się radość twórczości ludzi młodych, obdarzonych wrażliwością serca i słuchu - Festiwal Piosenki Religijnej. W sobotni wieczór ostatniej soboty września tradycyjnie już sala widowiskowa Zamku Kazimierzowskiego tętniła radością i gwarem. Wykonawcy, młodzi, całkiem młodzi i nieco starsi zapraszali do dzielenia się radością z bliskości Pana. Im bardziej człowiekowi przybywa lat, tym bardziej rośnie przekonanie, że śpiew, to oczywiście dar Boży, ale to także owoc pokoju ducha i autentycznej radości z bycia blisko Pana. Z pewnością wielkim atutem jest szczęśliwa młodość. I tak podczas jednej z piosenek „odpłynąłem” do Stalowej Woli, do czasów swojej kapłańskiej młodości, ale i do młodości samego festiwalu. Jego pierwsze edycje w tym mieście to była radość ludzi, którzy na co dzień chwalili Boga w swoich parafiach. Ten entuzjazm zgasł lub może nieco przygasł, kiedy w stalowowolskim kościele pojawili się artyści rzeszowskiej filharmonii. Szare myszki codzienności skurczyły się w lęku i „profesjonalizm” odebrał entuzjazm spontaniczności. Oklaski przywróciły mnie do przemyskiej codzienności. Mam, co prawda bardzo tolerancyjnego spowiednika, ale nie sądzę, że byłby takim w sytuacji, gdybym zgrzeszył usiłowaniem recenzowania poziomu artystycznego. Zatem unikając „reprymendy” przytoczę listę laureatów tegorocznego Festiwalu: 1. miejsce Sylwia Kość - Przemyśl; 2. miejsce Wiktoria Wach - Przemyśl; 3. miejsce „Cantus” - Orły.
O tym, jak wyrównany był poziom wykonawców świadczy rzadko spotykany fakt przyznania aż siedmiu wyróżnień. Decyzję taką podjęło trzyosobowe jury w osobach: Jacka Marcińczaka, ks. dr. Tadeusza Bratkowskiego i ks. mgr. Tomasza Hryniaka.
Słowa uznania kieruję w stronę księży Andrzeja Surowca i Tadeusza Białego. Są wydarzenia, które wpisują się w krajobraz nie mocą bogactwa, blasku nazwisk, ale cichą, wytrwałą pracą i ten festiwal z pewnością jest takim owocem.
Ucisz serce… wołają myśli, kiedy zamierzam dołączyć do parafii wrażliwych serc dar dla mojej rodzinnej wsi i ludzi tam żyjących. Tu Łęk spokojnie płynie i szumią łany zbóż/Tu Ostrów nasz rodzinny w dolinie pośród wzgórz/Pachnąca chlebem ziemia stokrotny daje plon/A lud ją sławi w pieśni dźwięcznej jak spiżu ton.
Okazją wzruszeń stała się uroczystość, jubileusz 30-lecia Zespołu Pieśni i Tańca „Ostrowiacy”. Można by oczywiście bardzo reportersko i lakonicznie. Ale serce nie pozwala. Kiedy wszak na ostrowskich błoniach, po naszemu pastwiskami zwanych patrzyłem na pokoleniowe pokazy taneczne i wzruszałem się małym chłopczyną, który nie mogąc jeszcze wspiąć się na scenę, na dole naśladował swojego dziadka, kiedy znając „odwagę” Marceliny z podziwem obserwowałem jej niespokojną niecierpliwość, bo przecież występ, a tu kłopot z ręką, która stała się ofiarą niepamięci o wierszyku, że gdyby kózka nie skakała… Patrząc jak mężna była u pani doktor, nabraliśmy przekonania, jak rzeczywiście ta parafia, która umiera w wielu wsiach warta jest pielęgnowania. Warci są szacunku ludzie, którzy mimo wielu przeszkód, trudności zmagają się o jej, tej „parafii” istnienie. Sądzę, że nie jest to tylko kwestia ich osobistych ambicji. W przypadku naszej wsi, jest to święty obowiązek wdzięczności za czasy świetlanej działalności ostrowskiego zespołu teatralnego. To właśnie na pastwisku spotkałem Zygmunta, mojego kolegę, którego ojciec, pan Kijanka, przed laty spalał się dla teatru. Do dziś w szkole wiszą zdjęcia i wspomnienia nagród, jakie zbierał ten zespół kierowany wysiłkiem i zapałem pani Gofryk.
Konsumpcja została przygotowana przez ośmieszanie tego rodzaju inicjatyw. Telewizja ze swoimi ogłupiającymi audycjami wymiotła sale wiejskich domów kultury, odebrała młodym doświadczenie, choćby przedsmak wrażeń, jakie niesie obcowanie z żywym człowiekiem, odtwarzającym teatralny świat. Nie wiem, czy to nie wtedy właśnie za czasów pani Gofryk i aktywności wiejskiego teatru zrodziła się u mnie wrażliwość na te formy budowania więzi międzyludzkiej. Do dziś pamiętam spektakl „Romeo i Julia”. W pełnej napięcia ciszy słuchaliśmy żałosnego monologu Romea klęczącego przy zwłokach swej umiłowanej. Wreszcie zdesperowany młodzieniec wyjął sztylet i szykował się do tego ostatecznego aktu. Przedłużał moment, jego słowa były coraz smutniejsze, determinacja większa, a sztylet coraz bliżej ciała. I w tej grobowej ciszy, któryś z moich ziomków nie wytrzymał - z sali rozległ się pełen troski okrzyk: „Panie, nie ryzykuj pan!”. Nie wiem, czy zawodowi aktorzy nie oddaliby kilku recenzji za tę jedną wypowiedzianą w ciszy, w środku scenicznej akcji.
Kiedy obserwowałem przejęcie dzieci - z najmłodszej grupy tanecznej, to pomyślałem, że teraz one przeżywają swoją miłość do żywej sztuki. I nic to, że kiedy wystąpili wychowankowie zespołu tańczący dziś w zawodowym Zespole ujawniło się jak wiele jeszcze muszą ćwiczyć ci najmłodsi. Tern występ napawał dumą, ale nie peszył.
Zniechęcenie duszpasterzy czasów obecnych to pewna obojętność religijna ludzi. Wystawanie pod kościołem, profanacja sacrum przez niegodne miejsca świętego stroje. Ten tekst dedykuję ludziom, którzy przez swoją determinację i troskę o żywą sztukę stają się „kapłanami” tych świątyń, które są trwałym dziedzictwem naszej kultury i historii. Dziękujemy pani Bator, księżom Andrzejowi i Tadeuszowi, panu Blokowi, pani Basi i innym zasłużonym w propagowaniu ducha kultury. Oni też potrzebują naszego wsparcia, nie tylko finansowego. Darujmy im naszą życzliwość.
Laurkę wdzięczności sklejam ze słów Wincentego Pola:
I nie to wielkie, co bywa szumne,
Ani to wielkie, co siłą dumne,
Ani to wielkie, czego nie zmierzyć;
Jedno to wielkie - w co człeku wierzyć,
Jedno to wdzięczne, co człeku grzeczne,
A jako sprawy Boże - jest wieczne.
Pomóż w rozwoju naszego portalu