58 lat temu pan Witold w środku lata przywiózł żonę z dwójką nieletnich
dzieci do Warszawy. Na prowincji nie było bezpiecznie wydawało
się więc, że łatwiej będzie przetrzymać ten trudny czas w stolicy,
bo nie wiadomo, ile pozostało jeszcze niemieckiej okupacji. Umieścił
ich u krewnych na Filtrowej, a sam powrócił do domu. Był lipiec,
więc systematycznie dowoził żywność dla Warszawy, a po raz kolejny
przyjechał właśnie 1 sierpnia. Porozwoził, co tam miał ze sobą, przejechał
przez Filtrową, żeby choć na moment zobaczyć się z dziećmi i żoną,
po czym zawrócił konie i skierował się na Mokotów.
Ale to już było po godzinie zero, gdy wybuchło Powstanie
Warszawskie, czyli po siedemnastej. Zewsząd rozlegały się strzały
i cywile powracający pod wieczór do domów pochowali się, gdzie kto
mógł wśród zieleni. Strzelanina nasiliła się, by wieczorem nieco
ucichnąć. Niemcy wtedy ogłosili, aby wszyscy schronili się do koszar,
bo inaczej mogą być rozstrzelani. Była to tzw. propozycja nie do
odrzucenia. Tak czy siak było się w rękach okupanta. W tych koszarach
pan Witold wraz ze swym pomocnikiem przebyli dni dwanaście. Oczywiście,
wóz i konie przepadły już na początku. Ganiani byli do różnych robót,
po kilka razy dziennie ustawiani w szereg, w którym odbywało się
wyliczanie co dziesiąty szedł na rozstrzelanie. Aż dziwne, że im
się udało uchować przez tyle dni. Zabrał ich poza mury koszar jakiś
Niemiec z Luksemburga, z którym dogadali się po francusku. Mieli
być tragarzami do przewożonego towaru. Poza Warszawą kierowca zatrzymał
się na moment i kazał im uciekać w pole. Tak się uratowali.
Tymczasem pani Stanisława, żona Witolda, z dwójką dzieci
już koczowała w piwnicy. Niewybuchy na podwórzu, wszy we włosach
dzieci, zaczynający się głód i ciągła niepewność taki był dla cywilów
trud Powstania. Aż jednego dnia przyszedł niemiecki patrol i przeczesał
wszystkie domy. Raus, raus! krzyczeli i wyganiali na ulicę. Pani
Stanisława zdążyła zabrać pakiecik z fotografiami, jakieś ubranie,
i niosąc synka na ramieniu, zaś córeczkę ciągnąc za rękę, wtopiła
się w pędzony ulicami tłum. Kamienice już się paliły górą, krzyk
i płacz towarzyszyły tej straszliwej pielgrzymce, bo Niemcy wyłuskiwali
z tłumu młodych mężczyzn.
Popędzili wszystkich na Pruszków, do obozu, gdzie ogromna
stalowa hala stała się tymczasowym schronieniem dla wygnańców, zanim
zadecydowano o ich dalszym losie. Koczowano wprost na ziemi, brakowało
jedzenia i picia, dzieci bezustannie płakały wystraszone. Młode i
ładne kobiety wyciągano siłą i gdzieś wywlekano. Pani Stanisława
naciągnęła chustkę na specjalnie wybrudzoną twarz i drżąc, starała
się ochronić dzieci. Tak doczekała następnego etapu załadowano
ich do pociągu, do tzw. bydlęcych wagonów, i skierowano na Zachód,
docelowo do Niemiec. Można śmiało powiedzieć, że i nad nią czuwała
Opatrzność, bo w Łowiczu udało jej się wraz z dziećmi wysunąć z wagonu,
po przekupieniu pilnującego ich żołnierza resztką biżuterii obrączką,
złotym pierścionkiem, krzyżykiem z szyi. Tak dobrnęła do kuzynów,
a po jakimś czasie przyjechał po nich mąż i w ten cudowny sposób
rodzina znów się połączyła. Ale wielu pojechało do Niemiec, wielu
już stamtąd nie powróciło. Inni jeszcze zostali unicestwieni nie
tylko w koszarach, lecz w domach, na ulicach, nie mówiąc już o wielkiej
rzeszy podziemnych żołnierzy, którzy ginęli w nierównej walce. Ci,
którzy przeżyli, dostają teraz z łaski marne marki, o które trzeba
się wykłócać.
Żyje pan Witold, żyją jego dzieci. Po wojnie po raz drugi
zostali pozbawieni wszystkiego wyrzuceni z domu, osiedlili się
znowu w Warszawie. Córka opowiada, że do dziś, jeśli śni jej się
wojna, to zawsze z Niemcami, a wtedy widzi we śnie łuny na niebie
i zbliżającą się pożogę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu