Maria Hanna Płatek urodziła się w najpiękniejszej wsi na Podbeskidziu, w Marcyporębie. Z jej rodzinnej miejscowości jest po 14 km do Wadowic, do Skawiny i Kalwarii Zebrzydowskiej. Te małe miasteczka były i są bardzo ważne w jej życiu. - Wychowałam się w cieniu sanktuarium Kalwarii Zebrzydowskiej, jestem z nią bardzo związana. Do Zebrzydowkiej Pani pielgrzymowała od najmłodszych lat. Jako małe dziecko szła „dróżkami”, śladami męki Jezusa. Tato był szewcem w Krakowie, zarabiał na utrzymanie licznej rodziny. Maria byłą szóstym dzieckiem Adeli i Wojciecha. Po niej urodził się jeszcze brat Janek. Mama zajmowała się domem, pomagało jej w tym starsze rodzeństwo, pracy nigdy nie brakowało. Ich dom był wypełniony miłością i wiarą. Maria nie pamięta, żeby mama musiała uczyć ją pacierza. To było naturalne, że wieczorem po pracy całą rodziną klękali i składali ręce do modlitwy. Nikogo nie trzeba było uczyć, dzieci patrzyły na rodziców, a szczególnie na matkę i brały z nich przykład.
Reklama
Mama wstawała wcześnie rano, krzątając się w domu, zawsze śpiewała Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP albo pieśni religijne. Jak był okres Wielkiego Postu, u Płatków śpiewało się pieśni postne, a w okresie Bożego Narodzenia dom rozbrzmiewał kolędami. Śpiewało się kolędy zapisane w starych pożółkłych zeszytach. Pieśni bożonarodzeniowe i pastorałki miały po kilkanaście zwrotek. Śpiewano je wszystkie. Kościół był częścią ich życia. Niedzielna Msza św. czy nieszpory, majówka, różaniec, były dla nich święte.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dla Marii niedziela, kiedy nie mogła iść do kościoła, była tragedią. Pamięta taką niedzielę. Po Pierwszej Komunii Świętej mama obcięła włosy siostrze. Mała Marysia zobaczyła to i też postanowiła obciąć włosy. Ścięła je nożyczkami jak umiała. Efekt był nieciekawy. Mama bardzo się zdenerwowała. Zastosowała straszną karę, w niedzielę nie zabrała jej do kościoła. Być może wstydziła się córki, która miała „dziwną fryzurę”. Dla Marii zakaz pójścia do kościoła był karą nie do zniesienia.
Na dróżkach
Reklama
Pierwszy raz w sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej była jako małe dziecko. Miała wtedy może sześć lat. To była prawdziwa pielgrzymka - czternaście kilometrów. Poszli prawie całą rodziną na Matkę Bożą Anielską - wtedy było mniej ludzi - szli całą gromadą, ktoś został w domu, żeby doglądać gospodarstwa. Pamięta, jak robiło się „cierniową koronę” i z nią szło się „dróżkami”, rozważając mękę Jezusa. Cierniową koronę zostawiano w kaplicy obnażenia Pana Jezusa. Sanktuarium zrobiło na niej kolosalne wrażenie, prawdopodobnie wtedy pierwszy raz była poza domem w większej miejscowości. Wszystko było takie inne, takie ciekawe: dróżki, kaplice, sanktuarium i tłumy pątników. Zapamiętała to wszystko na całe życie. Często wracała do tego cudownego miejsca, nie tylko myślami. Kolejny raz gdy szli dróżkami od kaplicy do kaplicy, mama z „książeczki dróżkowej” czytała rozważania męki Pańskiej. Pamięta, ile wtedy wylała łez, podobnie jak wszyscy im towarzyszący. To były prawdziwe „dróżkowe rekolekcje”. Bardzo łapały za serce.
Siostry w Marcyporębie
W 1953 r. do Marcyporęby przyjechały siostry nazaretanki z Wadowic. Sprowadziły je do tej miejscowości panie, które prowadziły życie prawie jak siostry zakonne. Pięć kobiet ofiarowało swoje życie Bogu, służąc ludziom i często się modląc. Pisały do nazaretanek, aby Zakon wysłał do nich swoje siostry. Ich prośby zostały wysłuchane. Nazaretanki szybko się zaaklimatyzowały. Do sióstr często zachodziła mała Marysia, zanosząc im masło, jajka, ser. Siostry odwdzięczały się pysznymi ciastkami z kolorowymi cukierkami. Latem nazaretanki urządzały dla dzieci wakacyjne przedszkole. Siostry były cudowne, biło od nich ciepło i dobroć. Marysia czuła się pod ich opieką bardzo dobrze, ale nigdy nie myślała, żeby zostać siostrą zakonną. Gdy była w VIII klasie, zmarł tato. Kończyła szkołę podstawową, trzeba było się określić, co robić dalej. Mama niczego nie sugerowała, nie podpowiadała, nie zabraniała. Maria wybrała sobie Liceum Pedagogiczne dla Wychowawczyń Przedszkoli w Chrzanowie. W tamte wakacje, kiedy się zdeklarowała i zdała egzamin do liceum, jedna z sióstr zapytała ją:
- Może byś do nas przyszła? Maria aż się obruszyła. - Ja do klasztoru?! Nie, ja się nie nadaję.
Może byś spróbowała?
Reklama
Pod koniec nauki w liceum przyjechała na ferie do domu. Zbliżało się święto Trzech Króli. Do Płatków przyszedł ksiądz po kolędzie. Długo ze wszystkimi rozmawiał, a zwracając się do Marii zapytał: - A ty co myślisz robić w życiu? Siostra Zosia wyręczyła ją z odpowiedzi: - Ona? Ona proszę księdza pójdzie do klasztoru! Maria nawet się tym nie przejęła, hm... do klasztoru. Gdy po feriach pojechała do szkoły, w internacie zaczęły nachodzić ją dziwne myśli: - A cóż by to było, jakbym poszła do klasztoru? Przecież, znam siostry. Przypomniała sobie, jak kiedyś klerycy rozdawali broszurki traktujące o zakonach. Odszukała małą książeczkę o siostrach nazaretankach. Na ostatniej stronie widniał napis: „Może byś i ty spróbowała?”. W książeczce był adres. Pierwszego lutego napisała list do sióstr nazaretanek w Krajowie. Siostry odpisały, zachęcały, aby się spotkać, zapraszały do siebie. Pojechała do Krakowa. Spędziła u sióstr prawie cały dzień, dostała od nich na pamiątkę różaniec. Będąc w klasztorze, zorientowała się, że są to te same siostry, które są w jej rodzinnej miejscowości w Marcyporębie. Zaczęła z nimi korespondować. W czasie wakacji pojechała do sióstr na trzydniowe rekolekcje. Czuła, że tu jest jej miejsce. Po tych rekolekcjach tak się jej spodobało życie zakonne, że postanowiła nie kończyć liceum, tylko iść szybko do klasztoru. Siostry studziły jej zapał i zachęcały, żeby wytrzymała jeszcze rok i zdała maturę. Po czwartej klasie siostry zaprosiły ją do Częstochowy. W tym czasie mama czekała na nią w domu. Córka nie przyjeżdżała, co się stało? Mama wybrała się do sióstr w Marcyporębie. W tym samym czasie Maria szła od dworca z siostrami z Częstochowy. Spotkały się na drodze. Wystraszona mama pytała: Co się stało? Dlaczego nie przyjechała wcześniej? Uspokoił ją fakt, że córka szła z siostrami, widocznie wskazywała im drogę do klasztoru. Maria nikomu nie powiedziała o swoich planach. Kiedy zdała maturę, od razu pojechała ze świadectwem dojrzałości do Częstochowy. Do domu przyjechała później. Gdy przywitała się z mamą, powiedziała jej, że świadectwo zawiozła do sióstr, mama go nawet nie widziała. Matczyne serce czuło, że córka ma powołanie, ale gdy usłyszała deklarację, że chce iść do zakonu, bardzo się wzruszyła. Popłynęły łzy szczęścia. Po dwóch tygodniach pobytu w domu Maria wyjechała do klasztoru. Wyjeżdżała w uroczystość Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Nad Marcyporębą rozpętała się burza, z nieba lały się strumienie wody. Mama zachęcała, żeby Maria pojechała w następnym dniu. Córka nie chciała o tym słyszeć, przecież dała słowo.
Siostra Hanna
W nowicjacie w Częstochowie były trzy dziewczyny o imieniu Marysia. Siostra opiekunka zapytała Marię, jak ma na drugie imię. - Anna - odpowiedziała, - No to będziesz Hanna - postanowiła. I tak zostało. „Z marszu” od września uczyła przedszkolaki w Blachowni pod Częstochową. Po nowicjacie, gdy złożyła pierwsze śluby, pojechała do Krakowa, tu również była katechetką w parafii św. Floriana. Po roku posłana została do Rabki, gdzie siostry prowadziły wczasy klimatyczne dla dzieci. Przez kolejne trzy lata się opiekowała dziećmi. Przyjeżdżali do nich mali pacjenci z całej Polski, a nawet z zagranicy. Niektórzy nawet na kilka miesięcy.
Uśmiechaj się, siostro
Reklama
Śluby wieczyste składała z trzema koleżankami na Jasnej Górze, w kaplicy Cudownego Obrazu, na ręce generała zakonu o. Józefa Płatka. To był pamiętny w wydarzenia rok. Zamach na Ojca Świętego Jana Pawła II, śmierć prymasa Stefana Wyszyńskiego i wprowadzenie stanu wojennego, nikt nie wiedział, jak to wszystko się skończy. S. Hanna posłana została do nauki katechezy w parafii św. Jakuba w Częstochowie. Pracowała tam siedem lat. Była też przez trzy lata przełożoną w Domu Pielgrzyma przy ul. Siedem Kamienic. Później posłana została do Gdańska-Żabianki - przez rok była tam przełożoną. Siostry mieszały między dziesięciopiętrowymi blokami, w małym, starym domku, jak go nazywały „na kurzej stopce”. Był to rok, kiedy w Rzymie Ojciec Święty beatyfikował założycielkę ich zakonu Franciszkę Siedliską. Chciała pojechać na tę uroczystość, ale nie mogła zdobyć paszportu, otrzymała go dopiero pod koniec maja. Siostra prowincjalna zaproponowała jej wyjazd do Rzymu, do pomocy w domu generalnym. Zgodziła się bez wahania. Pracowała w ogrodzie. Na wspomnienie tamtego pobytu s. Hanna się uśmiecha. - Było cudownie, pracowałam w ogrodzie, wśród kwiatów. Cudowny klimat, wszystko pachniało i szybko rosło - najszybciej chwasty - śmieje się. W Rzymie była dwa miesiące. Miała to szczęście, że do ich domu generalnego przyjechał Papież. Był u nich pół dnia. Po Mszy św. i spotkaniu z Janem Pawłem II było wspólne zdjęcie. Stanęła blisko Papieża, a On zwrócił się do niej: - Uśmiechaj się siostro, uśmiechaj. - I od tego czasu staram się zawsze uśmiechać - mówi. Przez dwa miesiące pobytu w Rzymie miała możliwość zwiedzenia Wiecznego Miasta, zwiedziła także Monte Cassino, Albano oraz Asyż.
Do Kielc
Po powrocie z Rzymu wysłana została do Krakowa, do parafii bł. Jadwigi Królowej. Była tam przełożoną i katechetką, w tym czasie katecheza wróciła do szkół i do przedszkoli. Później została posłana do swojej ukochanej Marcyporęby, gdzie prowadziła przedszkole. Trochę się obawiała powrotu do rodzinnej miejscowości. Jak ją przyjmą ludzie? Czy będą jej życzliwi? Okazało się, że wszyscy byli w stosunku do niej bardzo mili. W końcu była jedną z nich. Jej koleżanki i koledzy z czasów szkolnych przysyłali do prowadzonego przez nią przedszkola swoje dzieci. W Marcyporębie miała możliwość opiekowania się swoją starszą schorowaną mamą. W ostatnim roku zabrała mamę do klasztoru i tam mama umierała w jej bliskości. Późnej pracowała jeszcze w Rzeszowie, w Gdyni, a w lutym 1999 r. siostra prowincjalna zaproponowała jej pracę w kurii kieleckiej. - Złapałam się wtedy za głowę, ale nie miałam wyjścia, złożyłam przecież ślub posłuszeństwa - śmieje się. Z dworca odebrał ją obecny kanclerz kurii ks. Andrzej Kaszycki. Od tej chwili pracuje w referacie katechetycznym.
Ziemia Święta
Na rok przed przybyciem do Kielc obchodziła jubileusz 25-lecie życia zakonnego. Jako prezent od proboszcza z parafii, w której pracowała, otrzymała wyjazd na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Dwa tygodnie zwiedzali Egipt, Jordanię i Izrael. To była pielgrzymka jej życia. Wspomnienia z wyjazdu zostały w jej pamięci i w sercu na zawsze. - Gdyby była możliwość wrócić tam i zostać, to mogłabym tam żyć o chlebie i wodzie - śmieje się. Dużo zwiedzili, Ziemia Święta jest cudowna, a świadomość, że chodził po niej Zbawiciel świata, powoduje wzruszenie. To trzeba przeżyć. Wszystko się jej podobało, może oprócz drogi krzyżowej, która przebiega wąskimi uliczkami Jerozolimy, wśród tłumów ludzi, sklepików, krzyczących handlarzy, trudno było o skupienie. Najlepiej - jej zdaniem - mękę Chrystusa można rozważać w Kalwarii Zebrzydowskiej, chodząc po „dróżkach”. - Trzeba chodzić drogą, którą szedł Jezus, chociaż była ona trudna i kręta, podobnie jak są kręte drogi naszego życia. Człowiek nigdy nie przewidzi, co go czeka, ale na pewno jest to piękne, bo pochodzi od Boga. Wszystko jest jeszcze przed nami.
W następnym numerze sylwetka ks. dr. Andrzeja Kaszyckiego, kanclerza Kurii