Rozmowa z Massimilianem Signifredim koordynatorem synodalnym ze Wspólnoty Sant’Egidio (św. Idziego) w diecezji rzymskiej
KAI: Jakie są oczekiwania Wspólnoty Sant’Egidio (św. Idziego) związane z trwającą w Watykanie pierwszą sesją Zgromadzeniem Synodu Biskupów na temat synodalności?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
- Wspólnota ma wielkie oczekiwania wobec synodu. Wszystkie wydarzenia w Kościele katolickim na tym szczeblu, które wyznaczają, jaki będzie on w przyszłości, budzą pewne nadzieje. Wszędzie, gdzie jest obecna na całym świecie, Wspólnota brała udział w przygotowaniach do synodu, szczególnie w tych krajach, gdzie głos papieża był mało słyszany. Mam na myśli kraje w Azji, w Afryce, ale również niektóre diecezje we Włoszech i w Europie.
Reklama
Każde wydarzenie kościelne jest wyzwaniem, bo w dynamice Kościoła katolickiego zawsze istnieje dialektyka pomiędzy przetrwaniem, powtarzaniem się i światem, który idzie innym tempem. Kilka dni temu, 11 października, wspominaliśmy rozpoczęcie Soboru Watykańskiego II. Nasza Wspólnota, która jest jego owocem, bo powstała w latach posoborowych, czuje, że to, co dzieje się w Kościele, może być bardzo ważne i przydatne dla świata, który zgubił kierunek. Podczas pandemii cały świat czekał na głos papieża Franciszka, bo był to jedyny sensowny głos w tym czasie. Kościół ma więc wiele do powiedzenia światu. I co robi Kościół katolicki? Przez prawie miesiąc ludzie na co dzień zapracowani i zmagający się z wieloma problemami zatrzymują się i siadają, żeby słuchać siebie nawzajem i rozmawiać ze sobą. Jest to przykładem dla świata, jak rozwiązywać problemy.
Ten synod jest okazją, żeby znaleźć nowy język przekazywania Ewangelii. Z naszego doświadczenia widzimy, że tego najbardziej brakuje. Kiedy Kościół staje się wiarygodny? Wtedy, kiedy to, co ma do powiedzenia, przekazuje prostymi słowami. A ludzie chcą słuchać głosu mądrości, bo mają wiele problemów w rodzinie, w pracy, w społeczeństwie.
Reklama
Niektórzy banalizowali sam temat synodu o synodalności. Wielkiej pracy wymaga znalezienie wspólnego języka w tej największej organizacji globalnej – bo Kościół jest przykładem globalizacji, oczywiście duchowej. Synod jest okazją, by pokazać światu, co Kościół może oferować: jakie są propozycje, przykłady, dobre praktyki. Synod o synodalności zaproponowałbym chętnie politykom w naszych krajach, gdzie zdarza się, że walczą ze sobą nawet ludzie należący do tej samej partii. Kościół chce znaleźć wspólny język. Nie jest to łatwe, bo wiadomo, że między episkopatami są różne poglądy, bywają podziały również w ramach jednej konferencji biskupiej. Odnoszę wrażenie, że katolicy żyją w tym samym Kościele, w każdą niedzielę słuchają tej samej Ewangelii i modlą się tymi samymi słowami, ale myślą zupełnie inaczej i czasami żyją jak rodziny po rozwodzie: nie słuchają się wzajemnie, nie słuchają papieża, kontestują biskupów. Potrzebny byłby w Kościele „ekumenizm wewnętrzny”, czyli ćwiczenie słuchania, rozumienia wartości, świadectwa, głosu innych.
KAI: A czy sama idea synodu o synodalności jest we Włoszech rozumiana przez katolików? Bo w Polsce są z tym problemy, zarówno wśród wiernych świeckich, jak i wśród duchownych, którzy niekiedy pytają: o czym właściwie jest ten synod?
- To jest problem tłumaczenia, na czym polega dyskusja o synodalności. Jak wygląda synod w Polsce – nie wiem.
KAI: W synod na szczeblu lokalnym w jakiejś formie zaangażowało się sto tysięcy katolików. Dotyczył więc pewnej elity, która troszczy się o Kościół i chciała na jego temat się wypowiedzieć.
Reklama
- Podobna sytuacja była we Włoszech. Synodem interesowali się szczególnie ci, którzy byli już obecni w Kościele, członkowie parafialnych rad duszpasterskich, ludzie aktywni. Ale nawet dla nich była to niepowtarzalna okazja, żeby spotkać się z innymi. W diecezji rzymskiej nasza Wspólnota proponowała przez minione dwa lata różne działania, pomagające zbliżyć się do synodu. Tym, co potwierdziło fakt, że Kościół ma coś do powiedzenia i że metoda synodu jest słuszna było organizowane przez nas spotkanie, na które zaprosiliśmy również ludzi, którzy czują się wykluczeni z Kościoła z różnych powodów. Byli to ubodzy, bezdomni, migranci, osoby z uzależnieniami, ludzie po rozwodzie, którzy zawarli nowe niesakramentalne małżeństwa – ci, o których Kościół czasami zapomina. I widziałem owoce tego spotkania. Widziałem jak ludzie, którzy patrzyli na te osoby z dystansem, zaczęli słuchać ich głosu, gdy mówiły o Kościele, o jakim marzą. Widzę, jak jest potrzebny Kościół. Mówię o Rzymie, gdzie prawie co druga rodzina jest mononuklearna, czyli składa się z jednej osoby, co jest sprzecznością samą w sobie, bo aby być rodziną, potrzeba przynajmniej dwóch osób, choćby brata i siostry. Problemem jest to, że społeczeństwo idzie w kierunku izolacji i samotności. A Kościół mówi coś innego: zbawiamy się razem. Po Soborze Watykańskim II nie powinno się nawet sprawować Eucharystii samotnie. Słowo „ekklesia” znaczy „zgromadzenie”. Kościół proponuje wspólnotę.
Nie tylko przy okazji synodu, ale przez całe dziesięć lat pontyfikatu Franciszka z jego nowym językiem mówienia o ubogich, widziałem, że teraz służba ubogim, czyli działania charytatywne w Kościele katolickim są rozumiane inaczej, niż wcześniej. Nie jest to domena niektórych instytucji kościelnych, takich jak Caritas, ale stanowi część chrześcijańskiego powołania wszystkich ochrzczonych, bo wszyscy są odpowiedzialni za posługę miłosierdzia.
W ramach synodu ludzie słuchali ubogich z zainteresowaniem i powstały nowe inicjatywy w naszej diecezji. Niektóre parafie po spotkaniach synodalnych zaczęły przyjmować bezdomnych, ofiarowały mieszkania dla uchodźców, zaczęły zauważać prostytutki na ulicach, którymi rano dzieci chodzą do szkoły, i postanowiły coś dla nich zrobić jako parafia, jako wierzący. Spotkania synodalne stały się prowokacją, żeby zrobić krok do przodu. Abstrakcyjne stwierdzenie: „Synod o synodalności” nic nie znaczy, ale jest okazją, żeby zobaczyć, co robią inni i zapytać siebie, czy dowartościujemy nasz dar chrztu świętego, żyjąc nim w pełni.
KAI: Jest to więc okazja, żeby nie ograniczać Kościoła do sprawowaniem liturgii i głoszenia pięknej teologii, ale żeby wiara rzeczywiście zaczęła kształtować nasz stosunek do innych ludzi? Żeby obok wymiar kultycznego miała wymiar praktyczny?
Reklama
- To pytanie stoi przed Kościołem od czasów Soboru Watykańskiego I: jak zbliżyć się do społeczeństwa, które go nie chce. Papież Leon XIII spróbował odpowiedzieć na nie encykliką „Rerum novarum” z 1891 roku. Problemem jest relacja Kościoła katolickiego z nowoczesnością, z globalizacją. Świat, społeczeństwo są daleko od Kościoła, nie rozumieją słów liturgii. Widzimy to nawet w naszych grupach. Trzeba tłumaczyć wszystko. Niedawno miałem rozmowę z chłopakiem, który siedząc na modlitwie w kościele, usłyszał „Pieśń słoneczną” św. Franciszka i powiedział: „Jakie to piękne! Kto to napisał? Który poeta?”. Osłabł łańcuch przekazywania wiary od dziadków do wnuków. Nie mówię nawet o rodzicach, bo są w kryzysie. Edukacja religijna zawodzi.
KAI: Mimo że religia jest w szkole?
- Ale uczniowie nie chcą na nią chodzić. Mówią o tym statystyki. Jak więc odpowiadać na tę potrzebę, która ewidentnie jest, choć trochę ukryta? Trzeba znaleźć nowe sposoby, nowy język, trzeba podejmować nowe inicjatywy. Myślę o latach osiemdziesiątych, kiedy Jan Paweł II zapoczątkował Światowe Dni Młodzieży. Komentatorzy-watykaniści wyśmiewali „pomysł tego Polaka”. A kiedy w 1980 roku w Paryżu papież do miliona ludzi, którzy go słuchali, mówił o chrzcie króla Chlodwigu, pukali się w czoło: „Ten Polak chyba żartuje”.
W Kościele już istnieją różne sposoby nowej ewangelizacji. Istnieją w Europie, istnieją w Afryce, istnieją w Azji… Ale nie wszystkie są skuteczne. Widzieliśmy sukces (choć nie jest to słowo z języka kościelnego) Światowych Dni Młodzieży w Lizbonie. Wszyscy „prorokowali”, że chory papież jest zmęczony, że Portugalia to świeckie państwo socjalistyczne, że Lizbona jest daleko i wyjazd drogo kosztuje, że przyjedzie mało Polaków, mało Włochów, a jednak zakończyły się sukcesem. Młodzi czekali na głos papieża w obliczu problemów, z którymi się zmagają na co dzień.
Reklama
Tak więc potrzebna jest nowa ewangelizacja, nowy język, otwarcie drzwi kościołów – nie tylko bazyliki św. Piotra w Watykanie, ale również w parafiach. Bazylika św. Bartłomieja w Rzymie, którą opiekuje się Wspólnota Sant’Egidio, też jest „misjonarką”, bo ludzie, którzy odwiedzają kościół i Memoriał Nowych Męczenników w podziemiach odbywają pielgrzymkę przez bolesną historię Kościoła i jego bolesną teraźniejszość, bo tymi współczesnymi męczennikami są ludzie z naszego pokolenia. Widzimy, co ludzie piszą w księdze pamiątkowej. To są modlitwy, bardzo głębokie słowa, wyrażające doświadczenia duchowe, które czasami zmieniają ich postawę. Zawsze chrześcijanie pielgrzymowali do sanktuariów w Lourdes, Loreto, San Giovanni Rotondo, Częstochowie, teraz mamy sanktuarium w Wiecznym Mieście – miejsce otwarte, gdzie ludzie mogą doświadczyć prawdziwego świadectwa chrześcijan w naszych czasach. To też jest nowa ewangelizacja.
Ale nowa ewangelizacja nie jest pomysłem kreatywnych ludzi. Jest pasją, która rodzi się w sercu. Zajmują się nią ruchy kościelne. Mogę powiedzieć o ścisłej relacji, która przez lata powstała między Wspólnotą Sant’Egidio i ruchem oazowym w Polsce. Co roku przyjmujemy około dziesięciu grup oazy trzeciego stopnia, które przyjeżdżają z dwutygodniową pielgrzymką do Rzymu. W lipcu mieliśmy bardzo głębokie spotkanie z grupą oazową z Łodzi. Są to ludzie żyjący w świecie – bo takie jest znaczenie słowa „świecki” (laikat, z greckiego „laos”, znaczy „lud”). Mają rodziny, dzieci z problemami, kłopoty w pracy, ale mają też wynikające z chrztu powołanie do ewangelizacji i stawiają pytanie, jak rozmawiać z kolegą, który źle traktuje albo który nie lubi Kościoła. Na czym polega wtedy świadectwo katolika żyjącego w świecie? Na rozmowach z ludźmi. To jest nowa ewangelizacja. Nowa ewangelizacja w pracy. Mówię o relacji z oazowiczami, ponieważ kiedy spotykamy się w Rzymie, to nie robię „wykładu dla Polaków”, tylko chcę ich słuchać. Znajdujemy te same problemy. Na czym więc polega wkład katolików świeckich w ewangelizację? Na świadczeniu, że można żyć Ewangelią w świecie z jego problemami. I to świadectwo jest przekonujące. Przyciąga.
Reklama
KAI: Czyli ten synod o synodalności, który w Watykanie może odbywać się na poziomie trochę teoretycznym, powinien zejść teraz na poziom lokalny, parafialny, w życie konkretnych ludzi i wtedy synodalność przyniesie owoce?
- W dynamice Kościoła jest to możliwe. Jeśli patrzymy z perspektywy lat, ten proces już następuje. Czy ci, którzy chcieli, żeby Sobór Watykański II stał się ciałem, czyli wchodził w realia życia Kościoła, byli większością? Wydaje mi się, że nie. Było wiele oporów, nie tylko ideologicznych, takich jak w przypadku abp. Marcela Lefebvre’a, ale także wynikających ze „świętego spokoju” albo z postawy: „róbmy to, co zawsze”, bo wystarczy, że kościelny dzwon zabije, ludzie przyjdą i wystawimy Najświętszy Sakrament. Nie, dziś to już nie wystarczy. Dziś trzeba szukać ludzi, którzy są poza Kościołem.
Wiele grup w Kościele, w tym nasza Wspólnota, podejmuje służbę ubogim, która jest czymś więcej niż działalnością charytatywną. Ta przyjaźń z ubogimi pomaga ludziom, którzy są daleko pod Kościoła, zbliżyć się do rodziny uczniów Jezusa. A wtedy zaczynają oni patrzeć na świat innymi oczami.
Istnieje ryzyko, że Kościół będzie szedł swoją szlachetną, tradycyjną drogą, ale tracąc coraz więcej ludzi, jednak w tradycji Kościoła są przykłady wielkich nowatorów na trudne czasy. Mamy w niej św. Franciszka z Asyżu, tutaj w Rzymie pamiętamy o św. Ignacym Loyoli, św. Filipie Nerim, którzy zrewolucjonizowali Kościół.
KAI: Jest św. Wincenty Pallotti, który w XIX wieku zaangażował świeckich do apostolstwa.
Reklama
- Tak jest. W Kościele tradycja nie oznacza muzeum. Tradycja nie śmierdzi stęchlizną. Z tradycji Kościoła można czerpać drogę mądrości, która przeciwstawia się banalności i rutynie. Wiele razy czytamy w Biblii, że trzeba opowiadać o tym, czego doświadczyliśmy swoim dzieciom. W tym jest mądrość, w tym jest szczęśliwe życie. Ale trzeba opowiadać językiem zrozumiałym.
A propos języka. Co się stało w Europie, kiedy wybuchła wojna na Ukrainie po agresji Rosji? Narracja o uchodźcach z Ukrainy była zupełnie inna niż narracja o uchodźcach uciekających z krajów Afryki i Bliskiego Wschodu. Pokazywano ukraińskie dzieci z misiami i małymi walizkami. Bardzo dobrze. Ale dlaczego nie robiono tego samego, kiedy pokazywano uchodźców z Afryki i Azji? Narracja pogodna, konstruktywna pomagała ludziom otworzyć swe domy dla uchodźców. Byłem wtedy w Polsce, żeby pomagać członkom naszej Wspólnoty, byłem na granicy. Widziałem, że nawet społeczeństwo, które od lat słyszy, że lepiej nie przyjmować uchodźców, miało tak głęboką chęć ich przyjmowania i było tak hojne, że stało się przykładem dla świata. Tak było nie tylko w Polsce, również w innych krajach. Europa w ciągu półtora roku ofiarowała pomoc 5,5 mln Ukraińców. A teraz podnosi krzyk z powodu 150 tys. Afrykanów, którzy przypłynęli na Lampedusę, na Cypr i przebywają w obozach w Hiszpanii i w Grecji. Jest narracja – nie mówię, że pozytywna, ale przynajmniej pogodna, która pokazuje prawdę i narracja, która chce budzić negatywne emocje, prowadzące do nieszczęścia.
Rozmawiał Paweł Bieliński (KAI)