Życie na co dzień z Panem Bogiem, wiara w życie wieczne, w niebo, w Boże Miłosierdzie – to zahartowało pana Mieczysława. Nie bał się śmierci. Choć wiedział, że się zbliża. „Badania wykazały, że mam żółtaczkę typu C. To było ostatnie stadium choroby. Lekarze mówili mi, że nie ma dla mnie ratunku”. W klinice powiedziano mu też, że powinien być odseparowany od rodziny, aby nikogo nie zarazić. Ma oddzielnie spać, oddzielnie jeść, nie może używać tych samych przedmiotów. Dzieci, gdy to usłyszały, zawołały: „Chcemy być z tatusiem, umierać z nim i z nim być w niebie”. Żona Krystyna opowiadała: Były to dla mnie bardzo ciężkie chwile. Bardzo byłam przygnębiona. Ze łzami w oczach błagałam Matkę Bożą o uzdrowienie mojego męża. Nie byłam w tym odosobniona. Razem ze mną o uzdrowienie modliły się również nasze małe dzieci. Zdawałam sobie sprawę z tego, że dzieci potrzebują ojca, a dom potrzebuję gospodarza. Znamiennym jednak jest dla nas fakt, że mąż mimo tego iż był nosicielem żółtaczki, która przez medycynę uważana jest za zakaźną, a nie był w domu odseparowany od reszty członków rodziny – nikt z nas przebywając z mężem nie uległ w tym czasie zakażeniu.
Reklama
WIĘCEJ ŚWIADECTW W KSIĄŻCE: "Cuda dzieją się po cichu". DO KUPIENIA W NASZEJ KSIĘGARNI!
Pomóż w rozwoju naszego portalu

W tamten Nowy Rok rodzina złożyła na Jasnej Górze u stóp Matki Bożej wszystkie problemy i cierpienia. Poprosili również o Mszę Świętą. Ale pan Mieczysław przed Jasnogórskim Obrazem nie modlił się o ratunek dla siebie, tylko o szczęśliwą śmierć. Prosił przede wszystkim o Bożą opiekę dla żony i dzieci. Jego żona, klęcząc u jego boku modliła się inaczej. Wznosząc modlitwy, szeptała cicho: „Matko Boża, uzdrów mi męża”. Dzieci pana Mieczysława, pochylone obok w modlitwie, mówiły zgodnym głosem: „Uzdrów nam tatusia”. Kiedy po modlitwie wracali z Jasnej Góry 1 stycznia, pan Mieczysław nagle powiedział do żony: „Krysiu, ja się tak dobrze czuję”. „Jedź do kliniki sprawdzić stan swojej choroby. Niech ci pobiorą krew” – powiedziała żona. Na drugi dzień zgłosił się więc do kliniki. „Ale po co pan przyszedł?” – usłyszał. „Proszę, żeby mi jeszcze raz pobrać krew do zbadania”. „Po co mielibyśmy to robić? Pobranie krwi przecież pana nie wyleczy”. Pan Mieczysław był jednak uparty i nie dał się zbyć. Pielęgniarka, chcąc nie chcąc, pobrała więc krew, tak jak sobie życzył.
Niedługo potem w domu pana Mieczysława rozdzwonił się telefon. „Prosimy, aby zgłosił się pan do kliniki. Grupa krwi się co prawda zgadza, ale musiała nastąpić pomyłka, bo krew jest czysta. Nie ma śladu wirusa”. „Po powrocie z Częstochowy ponownie zrobiono mi badania. Okazało się, że wirusa nie ma. Lekarze zlecili wielokrotne powtórzenie tych badań, aby wykluczyć ewentualne pomyłki. Za każdym razem badania wskazywały to samo: wirus po prostu zniknął”. To nie była pomyłka. Pan Mieczysław i cała jego rodzina są przekonani, że to była interwencja dobrej Mamy. Wirus nigdy już nie wrócił. Krystyna: „To jest cud bardzo wielki”. Mieczysław opowiada: Nie słyszałem, żeby ktokolwiek z tak ciężkiej choroby został uzdrowiony bez żadnych lekarstw. Doznałem ogromnej radości i wspaniałej wdzięczności do Matki Bożej, a jednocześnie zrozumiałem, że Matka Boża w jakimś sensie mnie powołała. Nie czułem się godny tego powołania. Jestem zwykłym człowiekiem, grzesznikiem. Teraz wszystko oddałem Matce Bożej, żeby Ona mną kierowała, umacniała i prowadziła. Ja tylko nie chcę się Jej sprzeciwiać.
Krystyna mówi: To jest Jej dar dla nas, dla naszej rodziny, że nas wyróżniła w ten sposób dla sobie wiadomych celów. Dopóki będziemy w stanie dziękować nie tylko za te łaski, ale również wszystkie inne, których doznajemy w naszym życiu, dopóty będziemy 1 stycznia przyjeżdżać na Jasna Górę, na pierwszą Mszę Świętą na godzinę szóstą rano, aby zawierzać naszą rodzinę opiece Matki Bożej. Tak się dzieje od lat i tak chcielibyśmy, aby trwało.