Tak, ta podróż nie zapowiadała nic szczególnego. Po prostu w przygodnej rozmowie dowiedziałem się, że mój znajomy ksiądz jedzie do domu, a kierunek jazdy odpowiadał moim planom podróży na dawno już proszony obiad. Postanowiłem skorzystać z zaproszenia, tym bardziej, że jego wyjazd związany był z zabraniem aprowizacji na parafię i krewniaka, który mieszka teraz u niego i uczy się w liceum. W drodze powrotnej zaczynam pytać młodego chłopaka o jego cierpienie. Mimo młodego wieku przebył w szpitalach i na rehabilitacjach tyle czasu, że obdarzyć by nim można wielu dorosłych. Najpierw smutek rodziców, bo dziecko urodziło się z krótszą jedną nogą, co widać do dzisiaj, chociaż już znacznie mniej. Kliniki, domowe korepetycje i znowu kliniki. Jakby tego było mało kilkunastoletni chłopiec zostaje dotknięty wylewem krwi do mózgu. Znowu szpitale, kliniki. To leczenie jest na szczęście skuteczne. Nie ma śladu tamtego doświadczenia choroby. Teraz w nowej rzeczywistości, z dala od rodzinnego domu musi ze swoją niedoskonałością fizyczną zaaklimatyzować się w nowym środowisku.
Z każdą chwilą prowadzonej rozmowy czuję się coraz mniejszy w swej duchowości kapłańskiej. Młody człowiek z humorem, bez cienia żalu do Boga, opowiada swoją historię, przeżycia szpitalne, niepokoje. Zapytany jak odnalazł się w nowej szkole daje piękne świadectwo o kolegach i koleżankach, którzy nie traktują go jako gorszego. Chwała wychowawcom, bo rozmowa miała miejsce w dniach ich święta.
Do rozmowy włącza się stryjek i opowiada jak z ojcem mojego rozmówcy wracali ze szpitala po tym tajemniczym wylewie.
- Jechaliśmy milcząc. Obaj płakaliśmy i to był nasz jedyny dialog.
W innym kontekście powtarza się atmosfera tamtej podróży. Milczymy każdy zatopiony w swoich myślach. Przerywa je stryjek, który zwracając się do bratanka mówi:
- Widzisz, widać Pan Bóg ma w stosunku do Ciebie jakieś plany, dlatego przeżyłeś.
Doskonała katecheza - myślę.
I wtedy przyszła mi na myśl inna sytuacja, którą opisał w książce Jim Sanders.
Opowiada: "Zachorowała moja córka Becky. Z całą wspólnotą modliliśmy się o jej zdrowie. Bóg jednak milczał. Stan zdrowia mojego dziecka się nie poprawiał. Wreszcie byłem świadkiem jak wieziono ją do sali operacyjnej. Znowu gorliwie modliłem się z żoną o to, by nie trzeba jej było operować. Z znowu zawiedliśmy się na Bogu. Kiedy po kilku godzinach ponownie zobaczyliśmy naszą córkę, nie miała już nogi, którą amputowano. Myślałem, że oszaleję - moja córka, tak uwielbiająca sport, bieganie, już nigdy nie będzie miała dwóch nóg. Byłem bliski buntu, odejścia od Boga. Teraz ja potrzebowałem pomocy moich bliskich. Modlili się za mnie, bym uleczył swoje zranienia. Nie rozumiałem swojej córki, która po zgojeniu ran zaczęła uczyć się żyć bez tej nogi, która dla mnie była niemal warunkiem akceptacji Boga. Po miesiącach zaczęła na nowo jeździć na rowerze, biegać, nie kryjąc, że ma protezę. Wreszcie udzieliła mi lekcji, której nie zapomnę do końca życia, a której wtedy nie mogłem zrozumieć. Widząc, że ja nadal buntuję się przeciw Bogu, podeszła kiedyś do mnie po obiedzie i powiedziała: Tato, Bóg obiecał dać mi wszystko, czego potrzebuję. Gdybym potrzebowała dwóch nóg, nie zabierałby mi jednej. Pozwól Bogu być Bogiem.
Po co Panu Bogu była potrzebna noga Becky. Tego nie mogłem pojąć. Trwało to we mnie znowu kilka miesięcy. Pewnego dnia wybraliśmy się na spacer. Moja Becky z wrotkami na nogach, nogach... na jednej nodze i protezie, którą widać było spoza krótkiego dresu, śmigała obok mnie i żony. W pewnym momencie zauważyłem dziewczynę w wieku mojej córki; otyła, chodziła wolno i zatrzymała się aby odpocząć. Zwróciła uwagę na moją córkę i wpatrywała się w nią długo. Kiedy i Becky nieco zwolniła, żeby odpocząć jej rówieśniczka podeszła do niej i powiedziała:
- Twoja nieskrępowana postawa, to, że nie wstydzisz się swego kalectwa pomogła mi w tej chwili zaakceptować siebie. Jestem osobą tęgą i zawsze czułam się zakłopotana wyglądem moich nóg. Lecz kiedy zobaczyłam Panią, nie obawiającą się, że pokazuje Pani protezę, uświadomiłam sobie, jak śmieszne są moje obawy. Od tego czasu wiem, że potrafię zaakceptować w sobie wiele rzeczy i uznać, że czynią mnie kimś wyjątkowym".
Życie dopisało jeszcze jedną mądrość. Zmarł młody mężczyzna, ojciec rodziny. Podczas pobytu w domu spotkałem młodą wdowę. Zawsze trudno o słowa. Coś wyjąkałem. Spokojnie przyjęła moje słowa i zaskoczyła mnie dojrzałością, której bym - ze wstydem przyznaję - nie podejrzewał. - To dla mnie trudne. Ale zmagam się ze sobą, by uratować dzieci, które nie mogą pogodzić się ze stratą ojca, którego bardzo lubiły. Kiedyś wzięłam Pismo Święte i znalazłam w Księdze Mądrości słowa, które zgromadziwszy dzieci przeczytałam. Tu powtórzyła niedosłownie tekst: Umarli już nie wrócą z tamtej strony. Żywi muszą żyć, aby zrealizować to, co Pan Bóg im zlecił.
Wielka mądrość, która skoro płynie ze Słowa natchnionego niewątpliwie pomoże, mimo bólu, przeżyć im we wspólnocie ten najgorszy czas i ufam, pozwoli także zrealizować Boże zamiary wobec nich. Stajemy częściej w listopadzie nad grobami naszych bliskich. Jedni odeszli już dawno, inni napełniają nas bólem rozstania. Warto zapamiętać te słowa. Zrealizować to, co Bóg zamierzył. Tak, te trzy opowieści znalazły swój ujednolicony motyw. Warto się nad nim zadumać i modlić się, by jak powiedziała kaleka Becky: Pozwolić Bogu być Bogiem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu