Mówi się, że alkoholik, aby przestał pić, powinien sięgnąć dna. Ale taki upadek nie dla każdego oznacza to samo. Dla jednego będzie to utrata pracy, dla drugiego - rozpad rodziny, inny ulegnie poważnemu wypadkowi lub ciężko zachoruje. Są też tacy, którzy muszą stracić dosłownie wszystko, aby wreszcie dostrzec, że przestali kierować własnym życiem i stali się bezsilni wobec alkoholu.
Nie jestem uzależniony!
Reklama
Krzysztof długo nie zauważał problemu. Oburzał się, kiedy żona narzekała, że nie można na niego liczyć i nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny.
- Uważałem, że zwyczajnie się czepia, przecież facetowi wolno się napić - opowiada mężczyzna. - Miałem pretensje, że chce czegoś ode mnie akurat wtedy, kiedy szedłem do knajpy z kolegami, a nie kiedy miałem wolne od picia - dodaje żartem. - Tak, teraz to brzmi zabawnie, ale mojej rodzinie nie było do śmiechu. Pamiętam taki dzień, kiedy wyszedłem wcześniej z pracy, ponieważ zachorowało moje dziecko. Wstąpiłem do baru tylko na jedno piwo. Do domu dotarłem po dwóch dniach.
Zdeterminowana małżonka zażądała od niego, aby zaczął się leczyć. Zgodził się. Przecież nie uważał się za alkoholika, czego potwierdzenie spodziewał się otrzymać w przychodni. Długo stał przed budynkiem, bacznie obserwując otoczenie. Za nic nie chciał, aby dostrzegł go ktoś znajomy. Nasze społeczeństwo, wciąż jeszcze tolerancyjne wobec pijących, nieufnie odnosi się do osób decydujących się zerwać z nałogiem.
- Wszedłem do gabinetu z zamiarem uzyskania odpowiedniego zaświadczenia - relacjonuje Krzysztof. - Na szczęście trafiłem na mądrą panią psycholog, która tak pokierowała rozmową, że... sam przyznałem, iż jestem alkoholikiem. Wystarczyło, że uświadomiła mi, ile razy przez picie zawaliłem ważne życiowe sprawy.
W maju minęło 18 lat jego abstynencji. Nie zawsze było łatwo. Przyszedł moment, kiedy na skutek kłopotów finansowych jego firma rozpoczęła redukcję zatrudnienia. Wśród zwolnionych znalazł się Krzysztof. Bał się wtedy, że nie wytrzyma i zapije. Żeby nie ulec pokusie, poprosił lekarza o skierowanie do szpitala, aby na oddziale przetrwać najtrudniejszy okres.
Rodziny nie udało się utrzymać. Jednak nie dał się i dziś - zgodnie z tradycją Anonimowych Alkoholików - pomaga tym, którzy wciąż jeszcze cierpią. Pełni funkcję prezesa Stowarzyszenia Katolickie Centrum Trzeźwości i Integracji Społecznej w Gdańsku-Wrzeszczu. Trafić tam łatwo, bo to tuż przy kolegiacie Najświętszego Serca Jezusowego. I co najważniejsze - można tam przyjść codziennie, po południu, nie tylko w czasie trwania mityngów. Czasem najlepszym lekiem na psychiczny dołek okazuje się rozmowa z drugim człowiekiem.
- Najważniejsze to uwierzyć, że można żyć bez alkoholu - mówi Krzysztof. - Świata nie zmienimy, ale sami możemy się zmienić. Oczywiście, każdy ma pewne opory. Czasem powstaje coś w rodzaju czarnej dziury, kiedy zastanawiamy się, co będzie dalej. Choćby taka obawa o reakcje kolegów. Facet, który nie pije? Wydawało mi się, że będą mnie wytykać palcami. Tymczasem okazało się, że wcale nie jestem jedyną niepijącą osobą w towarzystwie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
W ukryciu
Reklama
Hania zaczęła nadużywać alkoholu po śmierci męża. Mieszkała sama, więc przez jakiś czas udawało jej się ukrywać to przed otoczeniem.
- Piłam w dzień, potem wstawałam w nocy i znowu piłam - opowiada kobieta. - A najgorsze było to, że kiedy budziłam się, po pewnym czasie znów miałam ochotę na wódkę. Ostatni ciąg trwał trzy dni, to było tuż po rocznicy naszego ślubu.
Niepokojące objawy zauważyła córka. Na początku próbowała perswazji, ale szybko zorientowała się, że to nie przynosi rezultatu. Traf chciał, że przyjechała do matki akurat wtedy, kiedy trwał ciąg. Zawzięła się. Powiedziała, że zrobi wszystko, aby to przerwać. Dyżurowała przy matce bez przerwy przez dwie doby. Nie pozwalała jej nigdzie wychodzić. Było bardzo ciężko, ale udało się.
- Co na mnie najbardziej podziałało? Przerażone twarze wnuczków, kiedy patrzyli na pijaną babcię - zwierza się Hania. - Pamiętam potworny kac moralny i żal do siebie, że dopuściłam do takiego stanu.
Mija dziesiąty miesiąc, odkąd uczęszcza na mityngi AA. Nie ma ochoty na picie; pamięta, jak trudno jest walczyć z objawami abstynencyjnymi. Nie chce tego przeżywać po raz kolejny.
W AA funkcjonuje takie powiedzenie: „Z kiszonego ogórka nie zrobisz świeżego”. Ktoś, kto przekroczył próg uzależnienia, nie odzyska już kontroli nad piciem. Każda walka zakończy się porażką. Jedynym wyjściem jest uznanie swojej bezsilności.
Zaczęło się od weekendów
Sławek jest z natury nieśmiały. Trudno mu było nawiązywać kontakty z ludźmi, czasem krępowała go nawet zwykła rozmowa. Odkrył, że alkohol pomaga przełamywać te bariery.
- Na początku piłem tylko w końcu tygodnia, kiedy miałem wolne - opowiada. - Ale potem przestało mi to wystarczać. Weekend rozciągał się na cały tydzień.
Zaczęły się problemy. Narobił długów, odwrócili się od niego koledzy. Stracił pracę. Na szczęście, w jego zawodzie o nowe zajęcie nie było trudno. Podejmował kolejne zatrudnienie i znów je tracił. Alkohol był na pierwszym miejscu. Sławek opowiada, że w Finlandii, gdzie przez pewien czas pracował, alkohole wysokoprocentowe można było kupić tylko do godz. 19, więc nie bacząc na nic, jeździł po wódkę w czasie pracy.
Po pewnym czasie zaczęły się lęki. Sławek coraz częściej miał wrażenie, że coś z nim jest nie tak. Stronił od ludzi, potrafił pić w jakimś odosobnionym miejscu, np. w lesie. Bał się, że traci rozum. Przychodziły nawet myśli o samobójstwie. Zdecydował się poprosić o pomoc specjalistę.
- Oczekiwałem, że dostanę jakąś tabletkę, po której wszystko mi przejdzie - opowiada Sławek. - Tymczasem psycholog zorientowała się, że mam problemy z alkoholem. - Poinformowała mnie o istnieniu AA, ale ja jeszcze wtedy nie uważałem, że jest mi to potrzebne. Później odwiedziłem psychiatrę, a on powiedział, że nie jest jeszcze ze mną tak źle. Odetchnąłem z ulgą i... piłem dalej.
Chwila opamiętania przyszła, kiedy na padaczkę alkoholową zmarł jego 37-letni kolega.
- Na cmentarzu zrozumiałem, że cierpię na śmiertelną chorobę - mówi Sławek. - Po pewnym czasie wpadła mi w ręce książka Wiktora Osiatyńskiego „Alkoholizm - grzech czy choroba?”. Jej autor to jedna z niewielu osób na tzw. świeczniku, które miały odwagę przyznać się do swojego uzależnienia. Uświadomiłem sobie, że ja też jestem alkoholikiem. Na początku piłem, ponieważ łatwiej mi było nawiązywać kontakty z ludźmi. Później straciłem kontrolę. Przeprowadziłem rachubę i wyszło mi, że dni picia było znacznie więcej niż tych, w których udało mi się zachować trzeźwość.
Zdecydował się przyjść na mityng AA. Przedtem jednak dla dodania sobie odwagi „walnął lufę”. Przyznał się do tego członkom wspólnoty.
- W zasadzie osoby pod wpływem alkoholu powinny być wypraszane, ale zadecydowaliśmy, że damy Sławkowi szansę - mówi Krzysztof, prezes Katolickiego Centrum Trzeźwości. - I całe szczęście, bo patrząc z perspektywy czasu, dobrze się stało.
Opamiętanie nie przyszło od razu. Sławek uczęszczał na mityngi, ale w chwili zdenerwowania potrafił wychylić setkę czy dwie. AA zabrało mu jednak komfort picia. Od 14 miesięcy utrzymuje całkowitą abstynencję.
Jak działa Bóg
- We wspólnocie AA bardzo przemówił do mnie pierwiastek duchowy - opowiada Sławek. - Wierzyłem, że Pan Bóg mi pomoże, ale na początku sądziłem, że po prostu ześle mi jakiegoś anioła, który mnie dotknie, i wszystko się zmieni. Później zrozumiałem, że Pan Bóg tak nie działa.
- Za to pomaga nam na inne sposoby, np. stawiając na naszej drodze drugiego człowieka - dodaje Krzysztof. - Trzeba także pamiętać, że Stwórca wszystkiego za nas nie załatwi. W takich sytuacjach przytaczam często anegdotę o powodzi i człowieku stojącym na dachu zalanego wodą domu. Trzy razy podpływali do niego ratownicy, a on trzy razy odmawiał ewakuacji, twierdząc, że Pan Bóg go uratuje. Kiedy zaczął tonąć, czynił wymówki Stwórcy, że pozwala mu ginąć. - Jak możesz tak mówić - odpowiedział Bóg - przecież trzy razy po ciebie wysyłałem łódź...