Polska lat siedemdziesiątych XX wieku - po objęciu władzy przez kolejnego sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka - miała być krajem „mlekiem i miodem płynącym”. Jednak państwo nadal było nieudolnie rządzone przez komunistów, a przysłowiowa „socjalistyczna gospodarka planowa” doprowadzała Polskę do ruiny gospodarczej. Warunki pracy w większości fabryk wręcz urągały godności ludzkiej. Pozorne sukcesy, jak choćby obiecany „mały fiat dla każdego obywatela” czy też „mieszkania dla każdej rodziny” były propagandową fikcją. Tymczasem komuniści coraz bardziej zadłużali państwo w zachodnich bankach. Pogłębiała się też przepaść między społeczeństwem a władzą. Coraz mniej dóbr trafiało do obywateli, coraz więcej - do władzy. To pogłębiało niechęć między robotnikami a rządzącymi. Sytuację pogarszały systematyczne, choć od 1976 r. ukryte, podwyżki cen. Pod koniec lat siedemdziesiątych brakowało na rynkach już najbardziej podstawowych artykułów. Propaganda zaś jak na urągowisko zapewniała, że obywatelom żyje się coraz lepiej.
Nie było strajków, były przestoje
Reklama
Pierwsze „przestoje w pracy”, jak władza nazywała wówczas strajki, miały miejsce już w czerwcu 1980 r. w kilku zakładach Lubelszczyzny. Powodem były pogarszające się warunki pracy i płacy. Punktem zapalnym stał się „test” komunistów na wytrzymałość pracowników: 7 lipca 1980 r. w niemal wszystkich bufetach większych zakładów województwa lubelskiego ceny „wyrobów mięsnych” wzrosły nagle o sto procent. Stało się tak m.in. w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego Państwowych Zakładów Lotniczych w Świdniku (WSK PZL) - fabryce zatrudniającej kilkanaście tysięcy osób. - To była fabryka, którą władza się szczyciła. Stąd niemal wszyscy pracownicy szli na pochód pierwszomajowy. Na różnego rodzaju uroczystości partyjne - wspomina Marian Król, dziś przewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego NSZZ „Solidarność”. Podczas lipcowego strajku w 1980 r. frezer, a zarazem jeden z jego współorganizatorów. - Takim sygnałem dla władzy, że jest niedobrze, był kilkugodzinny strajk w naszym zakładzie filialnym w Mielcu w ostatnim tygodniu czerwca. Ale władza to zbagatelizowała. Podobnie było u nas w Świdniku. W strajku wzięło udział kilkuset młodych ludzi, jednak starsi robotnicy wtedy go nie poparli. Z informacją o tym wydarzeniu oraz pytaniem, co robić dalej, pojechali do KW PZPR w Lublinie przedstawiciele zakładowej organizacji partyjnej. Na spotkanie kazano im czekać osiem godzin, po czym… nie uwierzono, że coś takiego mogło mieć miejsce.
We wtorek 8 lipca w WSK Świdnik stanęli robotnicy. Najpierw, na pierwszej zmianie, kilka wydziałów, a tuż po południu cały zakład, mimo iż działacze zakładowej PZPR usiłowali do tego nie dopuścić. Kierownicy wydziałów biegali jak w ukropie, usiłując „zapędzić roboli” do roboty, jak wtedy pogardliwie nazywano robotników. Na niektóre wydziały przyszedł nawet dyrektor zakładu. Groźbami i prośbami starał się wpłynąć na załogę, by wróciła do pracy. Jednak bez rezultatu. - Byłem w grupie 50 osób, które zatrzymały zakład. Miałem wówczas 22 lata - wspomina Marian Król. - Organizatorami strajku byli bardzo młodzi ludzie, którzy nie mieli nic do stracenia, albo robotnicy z kilkudziesięcioletnim stażem i wielkim autorytetem, których dyrekcja bała się prześladować w jakikolwiek sposób. Próbowano wszelkich chwytów, żeby rozbić nasz strajk. Przyjeżdżali esbecy i straszyli. Różni państwowi urzędnicy ze stolicy i województwa, m.in. minister przemysłu Aleksander Kopeć. Także ówczesny wojewoda i sekretarze PZPR. Ludzie jednak nie chcieli wrócić do pracy. Trzeciego dnia zastrajkował biurowiec, czyli urzędnicy. Wśród strajkujących znaleźli się nawet szeregowi członkowie partii. To był straszny cios dla PZPR. Tego się nie spodziewali. Już wtedy zaczęto nam obiecywać wielkie pieniądze. Nawet dodatkowo po tysiąc złotych miesięcznie. Mówiono, że jeśli my, robotnicy, pójdziemy do pracy, to inni też pójdą. Słyszeliśmy: „My sobie szybko z tymi «urzędolami» poradzimy”. Ale myśmy się nie ruszyli. Mimo że czuło się strach przed ewentualnymi represjami. Jeszcze w pamięci mieliśmy grudzień 1970 r. i rok 1976. Jacyś prowokatorzy próbowali nas nawet wyprowadzić na ulicę, byśmy „zdobywali” sklepy komercyjne, gdzie sprzedawano artykuły po bardzo wysokich cenach. Ale nie daliśmy się podpuścić. Do dziś uważam, że było to działanie Ducha Świętego. U nas wtedy nawet najwięksi wrogowie zaczęli ze sobą rozmawiać.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Strajk kolejnej chluby partyjnej
Kolejnym zakładem w województwie, którym chlubili się komuniści, była lubelska Fabryka Samochodów Ciężarowych (FSC). Tu również pracowało kilkanaście tysięcy osób. 45-latek Julian Dziura o strajku w swoim zakładzie dowiedział się z... Radia Wolna Europa. Był wtedy starszym konstruktorem. - Kobiety na wydziale tłoczni strajkowały od rana w czwartek 10 lipca, a myśmy o tym nie wiedzieli - mówi do dziś z pewnym zażenowaniem Julian Dziura. - Udało się dyrekcji utrzymać to w tajemnicy. W piątek byłem na spawalni. Podszedł do mnie znajomy robotnik i zapytał: „Czy jak my pójdziemy, to umysłowi pójdą?”. Odpowiedziałem niemal konspiracyjnie: „To zależy, ilu was będzie”.
- Było w tym coś niezwykłego, zapierającego dech w piersiach, kiedy przed dyrekcją gromadziło się coraz więcej pracowników - wspomina do dziś ze wzruszeniem Waldemar Janiak, wówczas mistrz na wydziale „C”, jednym z większych w fabryce. - Robotnicy stali pod biurowcem i wołali: „Chodźcie tutaj! Chodźcie tutaj!”. I umysłowi nieśmiało, ale wychodzili. Dyrekcja zamykała drzwi, a oni, jak woda, przeciekali i stawali na placu. Przybywało ludzi i przybywało... tak że niektórzy stali już na trawnikach. I byli niezwykle subordynowani. Jak ktoś powiedział, by nie niszczyć trawników, bo to nasze wspólne dobro, to wszyscy zeszli, mimo że było już niewiele miejsca.
W Lublinie, a także w innych miastach województwa zaczęły rozszerzać się strajki. Jedne trwały kilka godzin, inne kilka czy kilkanaście dni. W sumie protestowano w kilkudziesięciu zakładach miasta i województwa, m.in. w Lubelskich Zakładach Naprawy Samochodów. Także na kolei. Również w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. Wśród postulatów dominowały płacowe i socjalne. W świdnickiej WSK ukonstytuował się komitet strajkowy składający się z 250 osób. W lubelskiej FSC - z 50. Do negocjacji z dyrekcją przystąpiono po zebraniu postulatów. Załoga ze świdnickiej WSK miała ich 600. Pracownicy lubelskiej FSC niewiele mniej.
Jednak zwycięstwo
Negocjatorom, po jednej i po drugiej stronie, towarzyszył strach. Zarówno rozmowy, jak i podpisanie porozumień nie były tak spektakularne jak w Gdańsku czy Szczecinie. 11 lipca podpisano porozumienie w WSK Świdnik. Następnego dnia w FSC. Ludzie z niedowierzaniem podpisywali wytargowane ustalenia. Jedni wierzyli, że władza będzie je realizować, inni - nie. Jednak wszystkich mobilizowała świadomość, że po raz pierwszy od lat zechciano rozmawiać z pracownikami. - W sumie w naszej fabryce zaakceptowanych do realizacji zostało blisko 200 postulatów. Władza partyjna kraju, województwa, a także dyrekcja miały je realizować, bo dotyczyły one zarówno problemów zakładu, jak i kraju - opowiada Marian Król. - Zasadniczy postulat mówił o tym, że strajkujący nie będą represjonowani. Oczywiście, w postulatach była też mowa o podwyżkach płac, poprawie warunków pracy. Jednym z postulatów było nawet zobowiązanie dyrekcji do przeprowadzenia wolnych wyborów do Rady Zakładowej Związków Zawodowych. Wtedy wydawało nam się to niezwykłym osiągnięciem, bo system komunistyczny nie zakładał wolnych wyborów czy wolnych związków zawodowych.
- Pięć dni pracowaliśmy nad segregowaniem tych kilkuset postulatów. Było nas 50 w Komitecie Strajkowym - opowiada Julian Dziura. - Pracowaliśmy nad postulatami od godz. 7 rano do 16. Tyle, ile trwała praca w biurach. Było kilkadziesiąt jednakowych, więc trzeba było je odrzucić. Inne zredagować. Głównie były to postulaty płacowe i socjalne; lecz inny był postulat spawacza na odlewni, a inny na kuźni. Zarówno warunki pracy były inne, jak i płacy. Chodziło np. o przydział mleka czy zupy regeneracyjnej. Przedstawiliśmy postulaty dyrekcji i 12 lipca podpisaliśmy porozumienie.
- Gdyby nie powstanie „Solidarności”, to nie wiem, czy doszło- by do realizacji jakiegokolwiek z naszych postulatów - przyznaje Waldemar Janiak. - Dyrekcja, choć podpisała się pod porozumieniami, to tak naprawdę tylko deklarowała, że je zrealizuje. Dopiero postawieni pod ścianą, czyli zagrożeni kolejnym strajkiem, spełniali obietnice. O każdy podpisany postulat trzeba było wręcz zawzięcie walczyć. Jednak załoga pilnowała realizacji tego, co podpisano. Podczas zmiany pracownicy zbierali się na kwadrans, a ja informowałem, jakie są postępy w realizacji, bo dyrekcji kompletnie nie wierzono.
- Po podpisaniu porozumień nie było z naszej strony jakiejś euforii. Może bardziej panował nastrój oczekiwania niż radości. Przecież jeszcze wiele zakładów strajkowało i załoga każdego z nich miała różne postulaty. A nie było między nami żadnego współdziałania - podkreśla Marian Król. - Zaufanie do władz też nie zmieniło się przecież z dnia na dzień. Z naszego buntu jednak wnioski wyciągnęli strajkujący na Wybrzeżu. U nas zabrakło koordynacji i solidarności między zakładami. Tam już strajkowano za siebie i za innych. Tam już podpisywano porozumienia dla stoczni i dla innych. Tam już była ogólnopracownicza solidarność. I stąd mógł powstać ponaddziesięciomilionowy NSZZ „Solidarność”, który dał początek niepodległości.