Reklama
Milicja zorganizowała wobec aresztowanych tzw. ścieżki zdrowia. Ustawieni w kilkudziesięciometrowy szpaler mundurowi z długimi na 75 centymetrów pałkami bili przechodzących aresztantów. Upadających pod ciosami pałek kopali. Młodzież, dzieci, dorosłych, kobiety w ciąży. „(...) na korytarzu bito brzemienną kobietę, a milicjanci nieczuli na jej błagania krzyczeli «jak żeś k... brała udział w strajku, to żeś się nie bała, że poronisz, a teraz się boisz». Bicie ciężarnej kobiety widział Bogdan Goliat, który słyszał jej błagania «nie bijcie mnie, jestem w ciąży» i szokującą odpowiedź: «to k... poronisz»”. Paweł Sasanka, „Czerwiec 1976. Geneza, przebieg, konsekwencje”, s. 278, IPN 2006 r.
Piątek 25 czerwca był pogodnym dniem. Jednak to nie nastrajało ludzi do ciepłych refleksji. Jadąc do pracy, po cichu dyskutowali o radykalnych podwyżkach cen. W zakładach już na głos wyrzucali swą złość przed brygadzistami, majstrami i dyrektorami zakładów - zwykle aktywistami PZPR. Obojętność, niekiedy wręcz chamstwo przełożonych zaczęły powoli doprowadzać ludzi do wściekłości. Postanowili wyjść na ulicę. Jako pierwsi pochód sformowali pracownicy Zakładów Metalowych im. „Waltera”. Do nich stopniowo dołączali następni.
Po kilku godzinach milicja oraz wojsko przypuściły frontalny atak na manifestujących. Głównie na tych, którzy znajdowali się pod radomskim Komitetem Wojewódzkim PZPR i którzy mieli rzekomo podpalić gmach. Do dziś nie wiadomo, kto pierwszy rzucił ogień. Prowokatorzy z SB, milicji, którzy inicjowali na mieście rozbijanie szyb i rabowanie sklepów, czy też ktoś z niezadowolonego tłumu.
Podczas walk ulicznych, które trwały do późnych godzin popołudniowych, kilkaset osób zostało rannych. Dwaj robotnicy zginęli przygnieceni przyczepą z betonowymi płytami, które miały stanowić barykadę. Tego samego dnia zginął Jan Brożyna zakatowany przez milicję. Za pobłogosławienie radomskiej manifestacji w niecały miesiąc później zamordowany został przez SB ks. Roman Kotlarz. Do dzisiejszego dnia morderców obu ofiar nie ukarano. Około tysiąca osób, w większości przypadkowych zostało aresztowanych.
Męża już nie masz
Zofia Sadowska urodziła się w 1939 r. W 1976 r. jej mąż od kilku miesięcy szukał pracy, a ona dorabiała sobie do niskiej renty handlem warzywami i owocami. Mieli troje dzieci: dwunastolatkę, pięciolatka i czteromiesięczną córeczkę. Handlowała nieomal pod swoim domem, żeby zawsze na czas zdążyć z karmieniem małej. W sezonie zarabiała jeszcze na zbieraniu runa leśnego. Marzyli z mężem, aby wreszcie mieszkanie komunalne dzielone z jeszcze inną rodziną zamienić na coś lepszego. Na politykę nie miała czasu. Nie słyszała więc o podwyżkach, a o tym, co się dzieje na mieście, dowiedziała się, kiedy manifestacja była blisko jej domu. Tego dnia sprzedawała truskawki. W puszce miała drobne pieniądze. Nagle podbiegło do niej dwóch mężczyzn w cywilu. Jeden z nich kopnął puszkę tak, że wysypały się monety. Drugi krzyknął: „Kasuj ten interes, ty k… ”.
- Wiedziałam, kto mógł być tak bezczelny. Albo chuligani, albo milicja. Rada nie rada, poszłam do domu po przeciwnej stronie ulicy - opowiada Zofia Sadowska. - Tłum był ode mnie jakieś kilkaset metrów. Przez okno obserwowałam manifestację. Nakarmiłam czteromiesięczną córkę i usnęła. Zostawiłam więc najstarszą córkę z dwójką młodszych i powiedziałam do męża: „Chodź, zobaczymy, co się dzieje”. Poszliśmy. Wszyscy gromadzili się pod KW. Ludzie krzyczeli: „Chcemy prawdy!”. Spotkałam znajomą i pytam: „Co się dzieje?”. Odpowiedziała mi, że mają być wysokie podwyżki. Drzwi KW były zamknięte. W pobliżu nas stał mężczyzna w białej koszuli. Powiedział do nas, a właściwie do mnie: „Jak pani nie wie, o co chodzi, to niech pani wejdzie. Urzędniczki panią poinformują”. Weszłam do środka, a mąż został na ulicy. Urzędniczki dały ulotki, powiedziały, jak będą wyglądały ceny. Zapamiętałam, że żywność będzie drożała, a sprzęt AGD taniał. Wzięłam ulotki i wyszłam. Wróciłam do domu. Mąż poszedł do kolegów na działkę. W ogóle nie brał udziału w manifestacji. Był zupełnie apolityczny. Przed wieczorem wrócił. Położył się spać.
Następnego dnia rankiem mąż pani Zofii, Jan, wyszedł po papierosy. Został zatrzymany przez SB niedaleko domu. Wrócił dopiero po kilku miesiącach. Podczas pierwszej rozprawy, po wcześniejszym skatowaniu, został skazany na 5 lat więzienia, jako rzekomy prowodyr wydarzeń. „Niebieski ptak”, który nigdzie nie pracował. Podczas drugiej rozprawy wyrok zmniejszono. Tym razem w procesie brali udział społeczni adwokaci, m.in. Jan Olszewski i Władysław Siła-Nowicki.
- Ale tamtego dnia, oczywiście, nic o tym nie wiedziałam. Martwiłam się tylko, że mąż nie wraca - opowiada Zofia Sadowska. - Zmywam naczynia. Otwierają się drzwi, wpada trzech. Jeden niewielkiego wzrostu mówi do dwóch pozostałych: „Brać ją”. Pytam go, o co chodzi. A on: „Co k…, może powiesz, że nie byłaś pod KW?”. Mówię: „Chwileczkę, jestem matką trójki dzieci, mam męża”. Krzyknął: „Męża już nie masz” i zwrócił się do dzieci: „Matki też nie macie!”. I od razu rewizja. Zeszli do piwnicy. Mnie też tam zagonili. Dostałam kopa, bo ich zdaniem, szłam niezbyt szybko. Jeden z nich chwycił mnie za palec i mi go złamał. Do dziś mam zdeformowany, bo nie mogłam pójść do lekarza, żeby mi założyli gips. Okazało się, że w piwnicy nic nie znaleźli. Wróciliśmy do mieszkania. Córka zapłakana. Pytam: „Dlaczego płaczesz?”. A ona: „Bo ten pan mnie uderzył. Wmawiał nam, że tatuś coś nakradł i żebym to potwierdziła. A ja powiedziałam, że to nieprawda!”.
Jeszcze się do pani dobierzemy
Po tygodniu od aresztowania męża Zofia Sadowska dostała wezwanie do prokuratury. Wysłała dwunastolatkę z czteromiesięczną córką do mamy, do prokuratury poszła z pięciolatkiem. - Pomyślałam, że kiedy pójdę z dzieckiem, to mnie od razu nie zamkną. Prokurator pytał o męża, gdzie i kiedy był. Powiedziałam, że nie brał udziału w żadnej manifestacji. Spisał moje zeznania i przeszedł do następnego pokoju zadzwonić. W pewnym momencie słyszę rozmowę: „Przyjeżdżajcie, mamy tu kolejnego «niebieskiego ptaszka»”. Więc ja niewiele myśląc, szarpnęłam za drzwi i już byłam na ulicy. Uciekłam do sąsiadów. Akurat wyjeżdżali na sezon truskawkowy, więc ukrywałam się przez dwa tygodnie na tych truskawkach. Wróciłam i znów pojawiła się milicja z wezwaniem do prokuratury. Dzieci w płacz: „Mamusiu, znowu cię zamkną!”. Na co jeden z milicjantów powiedział: „Nie bójcie się, mama tylko coś podpisze i wróci”. Poszłam. Nie aresztowali mnie. Ale prokurator zagroził: „Jeszcze się do pani dobierzemy”. Rzeczywiście, mieliśmy kilka rewizji. Córka też przechodziła upokorzenia. Wyśmiewali ją w szkole, że ojciec warchoł i siedzi w więzieniu. Kiedy mąż siedział w Barczewie, ja dostałam wezwanie na rozprawę. Znalazłam też w skrzynce wizytówkę, że mecenas Władysław Siła-Nowicki „oczekuje panią w sądzie”. W sądzie było jeszcze kilka osób z Warszawy. Późniejsi działacze KOR-u. Również ksiądz z naszej kurii, którego nazwiska już nie pamiętam. Pomagali mi, to pewne. Podczas rozprawy nie dopuszczono moich świadków. Tylko oskarżycieli. Miałam zarzuty, że wyrywałam pręty ze schodów, wybijałam szyby w sklepach i demolowałam bufety w KW. W końcu nie wytrzymałam tych bzdur, jeszcze mi jakieś zarzuty stawiali, więc zaczęłam krzyczeć na sędziego, że to kłamstwa. Coś pomstowałam na sąd i czymś rzuciłam w ten stół sędziowski. Uciszono mnie i dano skierowanie na badanie psychiatryczne. Odroczono sprawę. Chcieli ze mnie zrobić psychiczną. Po rozprawie troje młodych ludzi przyszło do mnie. Przynieśli dzieciom słodycze, zabawki, kredki, zeszyty. Powiedzieli, że są z Warszawy. Nie minęło dziesięć minut, jak tajniacy też się pojawili. Pytali o to, kto mnie odwiedził, jak się nazywają. Odpowiedziałam: „Tak jak ja pana nie legitymuję, tak i nikogo nie legitymuję, więc nie wiem, kto to był”. Później mi obiecali mieszkanie, żeby tylko te ich nazwiska podać. Albo jak ktoś mnie odwiedzi, to żeby zadzwonić. Powiedziałam, że nie mam zamiaru. Straszyli mnie: „Jak będzie pani tak postępowała, to może pani sobie zaszkodzić”. Na kilka dni przed ponowną rozprawą męża otrzymałam wezwanie do sądu rodzinnego. Biorę dzieci, idę. Prowadzi rozprawę pani sędzina Sadurska. Zapytałam, w jakiej sprawie. Powiedziała: „Chcemy pani dwójkę dzieci wziąć do domu dziecka, ponieważ ma pani małą rentę”. Zapytałam: „Czy są jakieś skargi na mnie, że źle się opiekuję dziećmi? Nie? Więc jakie są podstawy?”. A ona na to: „Chcemy pani ulżyć”. Odpowiedziałam: „Już ulżyliście, zabierając mi męża i ojca dzieciom”. I dodałam: „Wysoki sądzie, mam dwie ręce do roboty, więc sobie poradzę. A jak mi po dziecko ktoś sięgnie ręką, to nie będę patrzyła, utnę łapę siekierą. Bo ja dzieci nosiłam we własnym łonie i ja dzieci wychowam”. No i na tym się skończyło. Napisałam też skargę na działanie milicji i prokuratury.
Podczas kolejnej rozprawy, w styczniu 1977 r., Zofia Sadowska została skazana na kilkutysięczną grzywnę. I trzy miesiące prac na cele społeczne. - Jednak mecenas Władysław Siła-Nowicki powiedział mi: „Niech się pani nie martwi, wszystko zapłacimy i nie będzie pani musiała niczego odrabiać” - podkreśla Zofia Sadowska. - I tak to się stało. Kolejne wezwanie dostałam chyba w styczniu. Tym razem do prokuratora wojewódzkiego czy jego zastępcy. Już nie pamiętam. Kazał mi wycofać skargę na działanie milicji, prokuratury. I żebym również wycofała pełnomocnictwa dla prawników z Warszawy. Konkretnie dla mecenasa Władysława Siły-Nowickiego. Bo tacy „jak oni szkodzą Polsce”. Odpowiedziałam, że nie wycofam się, bo nie jestem rakiem i do tyłu nie chodzę. Był oburzony. Powiedział, że swoją postawą sobie zaszkodzę. Dodał, że nie rozumie rozgłosu wokół mnie. Bo to o mężu i o mnie tyle Radio Wolna Europa mówi. Powiedziałam: „No, jeśli RWE mówi to, co mówi, to chyba wie, co mówi. A męża jak żeście mi zabrali, to go nie zwróciliście. I co? To nie jest prawda?”. A on mi na to 5 tys. zł na stół kładzie i mówi, że to zapomoga. Powiedziałam, że nie wezmę, bo „jak wyjdę, to zaraz mnie oskarżycie, że ukradłam”.
Jan Sadowski wyszedł z więzienia w lutym 1977 r. Objęła go „dobroczynna” amnestia. Nadal miał widoczne ślady poturbowania. Pracy szukał jeszcze dość długo, mimo że miał wykształcenie średnie - rzadkość w PRL. Wreszcie znalazł: sprzątanie dworca i całego placu wokół. - Mąż popracował z rok - mówi pani Zofia. - Lekarze coraz to gorsze dawali mu rokowania. Nerki miał odbite. Nogi, ręce puchły. Leżał w szpitalu jakiś czas. Lekarz powiedział, że wszystko poodbijane. Rak się wdał. Uszkodzenie mózgu. Nie doczekał „Solidarności”. Zmarł przed osiemdziesiątym. Tak... Rok 1976 to był smutny rok. Zabrał mi męża, a dzieciom ojca.
Pomóż w rozwoju naszego portalu