BŁOGOSŁAWIONY CZESŁAW JAK ŚWIĘTA KLARA
Reklama
Reklama
Cudowne rozmnożenia i nakarmienie głodnych chlebem zwykłym lub chlebem eucharystycznym były jednak z pewnością mniej dramatycznymi wydarzeniami niż cuda, dzięki którym ludzie ratowani byli przed śmiercią. W innym miejscu opisywaliśmy już cudowne Boże interwencje, dzięki którym – za modlitewnym wstawiennictwem Świętej Klary z Asyżu – klasztor San Damiano w Asyżu uchroniony został przed Saracenami, a cały Asyż przed spustoszeniem przez watahy żołnierzy Witalisa z Aversy. W podobny sposób, w jaki Klara ochroniła klasztor w Asyżu, dominikanin bł. Czesław (ok. 1175–1242), uważany za krewnego Świętego Jacka Odrowąża, w cudowny sposób odparł oblężenie wrocławskiego zamku, ratując przed śmiercią wielu chroniących się tam mieszkańców Wrocławia. Oto kulisy tego wydarzenia: XIII wiek naznaczony dwoma najazdami tatarskimi – w 1241 i 1260 roku – był dla Polski niezwykle trudnym okresem. Dzicy Mongołowie mordowali i rabowali bez najmniejszych skrupułów, nie uznając żadnych zasad. W 1241 roku Tatarzy zdobyli Sandomierz, spustoszyli i spalili Kraków, mordując ok. trzech tysięcy mieszkańców miasta i po odpoczynku pod Raciborzem ruszyli na Wrocław. Wojska Bolesława Wstydliwego i Władysława Opolczyka zostały rozbite. Na wieść o nadciągającej tatarskiej ordzie wrocławianie wpadli w popłoch. Czym prędzej uciekli z miasta, wywożąc najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Resztę drogocennych przedmiotów i sporo żywności zwieziono na zamek obsadzony głównie przez rycerzy i ludzi Henryka. Opustoszałe domy podpalono, żeby Tatarzy nie mogli chlubić się ich zniszczeniem i nie byli w stanie urządzić sobie w nich schronienia.
Po wtargnięciu do miasta najeźdźcy dopełnili dzieła zniszczenia jego lewobrzeżnej części i rozpoczęli oblężenie wrocławskiego zamku, który znajdował się w okolicy Ostrowa Tumskiego. Stała się wówczas rzecz przedziwna. Jan Długosz w swoich rocznikach tak ją opisywał: „Lecz gdy przez kilka dni przeciągali oblężenie, nie usiłując zdobyć zamku, brat Czesław z Zakonu kaznodziejskiego, z pochodzenia Polak, pierwszy przeor klasztoru Świętego Wojciecha we Wrocławiu, który sam z braćmi ze swojego zakonu i innymi wiernymi schronił się na zamku wrocławskim, modlitwą ze łzami wzniesioną do Boga odparł oblężenie. Kiedy bowiem trwał w modlitwie, słup ognisty zstąpił z nieba nad jego głową i oświetlił niewypowiedzianie oślepiającym blaskiem całą okolicę i teren miasta Wrocławia. Pod wpływem tego niezwykłego zjawiska serca Tatarów ogarnął strach i osłupienie do tego stopnia, że zaniechawszy oblężenia, uciekli raczej, niż odeszli”. W innym miejscu tak to opisywano: „Nad Czesławem unosiła się kula ognista, która jakoby korona, jaka okrążyła głowę jego, potem spadła w sam środek nieprzyjacielskiego wojska, zapaliła się z hukiem i jako granat mnóstwo drobniejszych kul ognistych między wrogów rozrzuciwszy, wielką ich liczbę zabiła, innych strachem i przerażeniem napełniwszy, do ucieczki i do zaniechania oblężenia skłoniła”. Podobno wydarzenie to spowodowało wiele nawróceń wśród Tatarów. Czesław – uznawany jeszcze za życia za świętego (przypisywano mu m.in. przejście suchą stopa przez wezbraną Odrę, wskrzeszenia zmarłych, w tym utopionego w nurtach Odry chłopca) – umarł prawdopodobnie w rok po słynnym tatarskim oblężeniu, a przy jego grobie wydarzyło się wiele cudów. W 1963 roku papież Paweł VI ogłosił go patronem uratowanego przezeń Wrocławia.
KAUFBEUREN I SZWAJCARIA
Reklama
Reklama
Świętej – a wtedy jeszcze błogosławionej – niemieckiej zakonnicy Krescencji HÖss (więcej na str. 768-773) przypisywano cudowne ocalenie jej rodzinnego miasteczka Kaufbeuren przed bombardowaniem przez samoloty aliantów w czasie II wojny światowej. W latach 1944–1945 bombowce pojawiały się nad miastem kilka razy. 12 kwietnia 1945 roku miasteczko zostało oszczędzone, bo samoloty zrzuciły cały ładunek bomb na Kempten, a innym razem – kiedy za cel obrano stację kolejową i na miasto zrzucono dużo bomb zapalających i odłamkowo-burzących – chybiono celu i w efekcie szkody były niewielkie. To działo się pod koniec II wojny światowej, a na jej początku inny święty – brat Klaus, czyli Święty Mikołaj z Flüe – obronił przed Niemcami całą Szwajcarię. 10 maja 1940 roku Niemcy zaatakowały Francję i kraje Beneluksu i poważnie obawiano się, że wtargną do Szwajcarii. W nocy z 13 na 14 maja wydano rozkazy o stanie najwyższej gotowości, a o godzinie 2 w nocy Szwajcarzy alarmowali, że niemiecka inwazja nastąpi już za pół godziny. Niemcy jednak nie zaatakowali. Podobno sam Hitler nakazał odwrót. Dlaczego? Wierzący Szwajcarzy są zdania, że przed inwazją uchronił ich sam Święty Mikołaj z Flüe. Kiedy losy Szwajcarii jeszcze się ważyły, wieczorem 13 maja 1940 roku około godziny 21.00–21.30 na nocnym niebie nad Waldenburgiem – małym miasteczkiem w okolicach Bazylei – ukazała się duża, lśniąca ręka. Ręka, a właściwie dłoń, była otoczona promieniami i jakby się poruszała, błogosławiąc kraj. Uznano, że należała ona właśnie do bł. brata Klausa – Mikołaja z Flüe, że w ten sposób zapewniał on Szwajcarów, że ma ich pod swoją opieką i nic złego im nie grozi (więcej o tym cudzie piszemy na str. 274-281).
JAK KSIĄDZ SOPOĆKO BIAŁYSTOK URATOWAŁ
Ksiądz Michał Sopoćko (1888–1975) był spowiednikiem Świętej siostry Faustyny Kowalskiej i wielkim propagatorem kultu Miłosierdzia Bożego. To właśnie on zlecił malarzowi Eugeniuszowi Kazimirowskiemu namalowanie obrazu Jezusa Miłosiernego zgodnie z objawieniem i zaleceniami siostry Faustyny. Był też ojcem duchownym nowej wspólnoty – Sióstr Jezusa Miłosiernego. Ostatnie lata życia spędził w Białymstoku, polskim mieście położonym nieopodal granicy z Białorusią. W 2008 roku został beatyfikowany. Zanim to się jednak stało, w nocy 9 marca 1989 roku na stację Białystok Fabryczny wjechał pociąg towarowy z ZSSR. Pośród innych wagonów ciągnął 12 cystern z ciekłym chlorem o stężeniu 99,9%. Około godz. 2.30 transport wyruszył w kierunku stacji Białystok Centralny. Niestety chwilę później skład najechał na pękniętą szynę i wykoleił się. Wagony potrącały się, a cztery cysterny z ciekłym chlorem – każda zawierająca 43–52 tony ciekłego chloru – stoczyły się na pobocze. To była prawdziwa katastrofa. Gdyby wagony choć trochę się rozszczelniły, miasto uległoby zagładzie. Trująca chmura chloru zabiłaby nie tylko wszystkich śpiących mieszkańców, ale wszystko, co żywe („strefa śmierci” – jak szacowano – mogłaby objąć obszar długości 50 i szerokości kilku kilometrów). Na teren katastrofy przybyły wkrótce ekipy strażaków, kolejarzy i oddziały Obrony Cywilnej, a około godziny 10.00 dotarła ekipa ratownictwa chemicznego z Płocka. „W szczęśliwie przeprowadzonej akcji udało się bez uszkodzenia podnieść wykolejone cysterny. Nie doszło do wycieku chloru” – czytamy w świadectwie. „Pozostaje pytanie, jak w tak groźnej sytuacji nie doszło w Białymstoku do tragedii” – opisywano dalej. W białostockim dzienniku „Kurier Podlaski” przy opisie zdarzenia umieszczono znamienne słowa: „Właściwie tylko cud, poparty szybkim refleksem kolejarzy, uratował Białystok przed tragedią”. (Apokalipsy nie było, Kurier Podlaski, 10–12.03.1989 rok). Dla ludzi wierzących faktycznie był to cud Bożej Opatrzności czy bardziej jeszcze Bożego Miłosierdzia. W powszechnej opinii białostoczan dokonał się on za wstawiennictwem sługi Bożego. Katastrofa bowiem wydarzyła się w pobliżu miejsca, gdzie duszpasterzował i zmarł Sługa Boży, czyli przy kaplicy przy ul. Poleskiej. Kilkaset metrów dalej wnosi się budowla kościoła – sanktuarium a w której przed laty posługiwał ksiądz Michał Sopoćko, by odprawić Mszę świętą, i prosił Boga o ocalenie miasta za wstawiennictwem księdza Sopoćki 7– opowiadała Genowefa Suchocka ze Stowarzyszenia Czcicieli Miłosierdzia Bożego im. księdza Michała Sopoćki Archidiecezji Białostockiej.
„Już w 1989 roku wpłynął do miejscowej kurii memoriał podpisany przez grupę osób w imieniu ocalonych, który wyrażał opinię, że Białystok dotknęło w sposób szczególny Miłosierdzie Boże. Cysterny wykoleiły się w dzielnicy najbardziej związanej z tym kultem, w miejscu, przy którym za życia widywany był odmawiający Różaniec ksiądz Michał Sopoćko. – Przypisujemy nasze pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego, przy którym na kilka miesięcy przed tragicznym zdarzeniem złożone zostały po ekshumacji doczesne szczątki Sługi Bożego. Przede wszystkim zaś, na wieść o grożącym miastu niebezpieczeństwie, z uwagi na bliskość miejsca przebywania i śmierci Sługi Bożego, podjęto gorącą modlitwę z prośbą o ratunek za przyczyną Sługi Bożego. Modlono się głównie w kaplicy przy ul. Poleskiej i w kościele Miłosierdzia Bożego”.6 „Kiedy tylko ksiądz Zbigniew Krupski, student księdza Michała Sopoćki, dowiedział się o tym, co się stało, od razu pobiegł do kaplicy, która znajduje się w pobliżu miejsca wypadku, ocalenie Bożemu Miłosierdziu. Ufamy, że wstawił się za nami sam ksiądz Michał Sopoćko – podkreśla Genowefa Stankiewicz. Wdzięczni białostoczanie na miejscu wydarzenia wznieśli krzyż – wotum za ocalenie miasta” – pisał w „Cudach i Łaskach Bożych” Mieczysław Pabis.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
„SZYBKO! UCIEKAJCIE WSZYSCY!”
Reklama
Reklama
W 1905 lub w 1906 roku do włoskiego sanktuarium Świętego Gabriela od Matki Bożej Bolesnej (Francesca Possentiego) w Isola del Gran Sasso przywieziono gigantyczną, 150-kilogramową świecę. Była ona darem – wotum od górników zatrudnionych w jednej z kopalń w Pittsburghu (Pensylwania) w USA za cud uratowania ich życia. To był dzień jak co dzień, zwykły dzień roboczy – jeden z wielu w 1905 roku. Górnicy rozpoczynali właśnie pracę, a wśród międzynarodowej rzeszy pracowników znajdowała się grupa Włochów z Abruzji. Nagle z głębi sztolni dobiegł do ich uszu jakiś głos. – Z powrotem! Z powrotem! Wychodzić! Wychodzić! Jestem Gabriel od Matki Bożej Bolesnej (Indietro, indietro! Uscite! Uscite! lo sono Gabriele dell’Addolorata) – wołał ktoś. Zaskoczyło ich to, nie wiedzieli, co robić. Osłupiali, usłyszeli kolejne wołanie: – Szybko, szybko, wychodźcie na zewnątrz! (Presto, presto, uscite fuori!). Według świadectwa złożonego (i nagranego) w 1963 roku przez jednego z górników, Domenica Mazzilliego, Święty Gabriel sam się nawet wtedy ukazał. „Pojawił się ze znakiem serca na piersi i pchnął ich w kierunku wyjścia”. Posłuchali i przerażeni zaczęli uciekać. Wydostali się z kopalni, ale – jako że szychta jeszcze się przecież nie skończyła – zaczęto ich zawracać. Ledwo dotarli znów do wylotu sztolni, aż tu nagle... wnętrze chodnika zawaliło się. Uratowało się wtedy wielu górników, w tym, jak szacowano, 40 Włochów – czcicieli świętego Gabriela, którzy polecali się mu przed podjęciem pracy, a po cudownym ocaleniu złożyli się potem na ową wotywną świecę. Postać Świętego Gabriela widział ponoć także szef zatrudniającej Włochów firmy. – Zobaczył świętego Gabriela, którego następnie rozpoznał w naszym domu na małych obrazkach u wezgłowia łóżka – opowiadał Mazzilli.
„ŚWIĘTY FILIP NAS URATUJE”
W 1688 roku 38-letni dominikanin arcybiskup ojciec Vincenzo Maria Orsini de Gravina – który 36 lat później został papieżem, przyjmując imię Benedykta XIII (dziś jest czcigodnym Sługą Bożym) – złożył obszerne świadectwo cudownego ocalenia, jakiego doznał za przyczyną Świętego Filipa Nereusza w czasie trzęsienia ziemi, które w tym samym roku dotknęło włoskie miasto Benevento, rujnując Pałac Biskupi, w którym wówczas przebywał. 14 stycznia 1703 roku we włoskiej Nursji znów zatrzęsła się ziemia. Tym razem święty Filip uratował ośmiu swoich zakonnych współbraci – siedmiu księży i jednego brata świeckiego. Kiedy tego dnia, w niedzielę, około 2 w nocy doszło w Nursji do potężnego trzęsienia ziemi, w wyniku którego legły w gruzy wszystkie domy w miasteczku, zrządzeniem Bożej Opatrzności sześciu oratorian i jeden brat zakonny przebywali w jednym dużym pomieszczeniu, grzejąc się przy ogniu.
Adobe Stock
„Przełożony właśnie przyszedł całkiem przemoczony po opiece nad chorym człowiekiem i dlatego zatrzymał się w tym pokoju, zamiast natychmiast udać się, jak był do tego przyzwyczajony, do swojego pokoju, gdzie najprawdopodobniej zostałby zabity (…). Pozostali również przebywali w tym czasie zazwyczaj w swoich pokojach, a ojciec Filippo Fusconi, czując się trochę niedysponowany, właśnie poprosił przełożonego o pozwolenie na udanie się do swojego pokoju i położenie się, ale ten polecił mu siedzieć trochę dłużej, na co ów się zgodził”9 – opisywał biograf świętego Filipa Nereusza, Pietro Giacomo Bacci. Kiedy przełożony wstał, by udać się do swojego pokoju, w tej samej chwili nastąpił wstrząs wywołany trzęsieniem ziemi. Ojciec chciał „wbiec do następnego pokoju, myśląc, że będzie bezpieczniejszy niż ten, w którym był, ale chociaż kilkakrotnie próbował otworzyć drzwi, nie mógł tego dokonać. W końcu uchylił drzwi do połowy i właśnie wychodził, gdy zobaczył, że nie tylko sufit, ale także dach i ściany sąsiedniego pokoju zapadają się; natychmiast cofnął się do wejścia”. Pozostali zakonnicy wbiegli pod łukowe przejście nad innymi drzwiami w tym samym pokoju i „głośno wzywali świętego Filipa Neriego, aby im pomógł”.
Reklama
Tymczasem wszystko wokół nich zaczęło się walić, „niektóre deski pozostały zawieszone nad ich głowami, służąc im jako dach, a cała reszta sufitu spadła (...) na ziemię”. Kiedy wstrząs ustał, oratorianie próbowali otworzyć drzwi, ale nie dali rady, bowiem blokowały je ruiny. Myśleli o tym, żeby powiązawszy swoje zakonne pasy, spuścić się przez okno, ale uznali, że taka lina „nie byłaby wystarczająco mocna, aby utrzymać ich ciężar”. Wtedy nastąpił kolejny wstrząs.
„Nie widząc żadnej drogi ucieczki, ponownie wezwali pomocy chwalebnego Filipa, wierząc z ufnością, że tak jak ocalił ich od większego niebezpieczeństwa, tak samo teraz zapewni im środki ucieczki z pomieszczenia, w którym się znajdowali”. „Nie bójcie się, bracia moi, święty Filip nas uratuje” – stwierdził wtedy ojciec Filippo Fusconi, mówiąc, że jedyne, co można zrobić, to wybić dziurę w drzwiach. Nie było to bezpieczne, bowiem ościeżnica była przegniła i groziła pęknięciem, ale w końcu podniesionym kawałkiem drewna udało im się tego dokonać. Otwór był mały, ale udało się go trochę powiększyć i w końcu wszyscy wyszli. Cudem udało się też – mimo wiatru – utrzymać płomień świecy i uczynić to przy jej świetle. Wspinając się następnie w ciemnościach po ruinach, oratorianie dotarli bez szwanku na miejski plac, „gdzie przez całą noc chodzili w kapciach, mając tylko birety na głowach, słuchając wyznań tych, którzy uciekli z ruin swoich domów. Deszcz padał gwałtownie przez cały czas”.
Cudem, wzywając świętego Filipa, od śmierci pod gruzami domu – uratował się także ojciec Benedetto Antonio Stefanelli, który tuż przed trzęsieniem ziemi poszedł wyspowiadać pewnego chorego człowieka. Wszyscy zakonnicy byli zgodni – swoje ocalenie zawdzięczali wstawiennictwu Świętego Filipa. „Wielkim cudem było także to, że chociaż dach kościoła zawalił się, pod ruinami znaleziono nienaruszone tabernakulum, a we wtorek rano ojciec Castellani [jeden z uratowanych – przyp. H.B.] poszedł wcześnie do kościoła i znalazł całe cyborium, i – po spożyciu Najświętszego Sakramentu – zabrał je ze sobą. Zaobserwowano również, że choć dach i fragmenty ścian kościoła zostały zburzone, to ani ołtarz świętego Filipa, ani jego obraz nie zostały uszkodzone. Co więcej, w małej szafce w zakrystii ojcowie przechowywali niewielką część relikwii tzw. præcordii świętego Filipa zamkniętą w pozłacanym drewnianym popiersiu (biuście) i chociaż wszystkie inne budynki oratorium zostały zburzone, zakrystia pozostała nietknięta, chociaż była połączona z innymi budynkami”. „W roku 1730, rankiem 12 maja, miało miejsce drugie trzęsienie ziemi w Nursji, nie mniej straszne niż w 1703 roku; i tym razem również ojcowie Oratorium doświadczyli ewidentnej ochrony świętego Filipa, bo chociaż dach kościoła i domu runął, to jednak żaden z nich nie zginął, chociaż runęły na nich dachy, a jeden z ojców spadł ze szczytu domu w środek ruin (…)”.