Gdy samolot wyraźnie obniżył lot, spoza chmur ukazała się jedna z wysp archipelagu. Na tle niebieskiego oceanu odcinały się wyraźnie ciemne fragmenty powulkanicznej linii brzegowej. Kropił delikatny deszczyk, a my nie mogliśmy doczekać się transportu. W końcu zapakowani do małego autobusu, zajechaliśmy do portu. Tu cumował Sky Dancer, a pontonami mieliśmy przepłynąć do statku, by się zaokrętować. Jednak wcześniej naszą uwagę pochłonęły wylegujące się lwy morskie, a właściwie lwice, często mylone z fokami. Zalegały na kilku stopniach schodów. Niedaleko pelikan drapał się dziobem po piórach, a duże pomarańczowe kraby, niepewne obiadowego jutra, stały grzecznie, gotowe czmychnąć do wody w każdej chwili.
Po niespełna 20 minutach stłoczyliśmy się wszyscy w mesie. Edwin, jeden z naszych przewodników (drugim była Natasza), przedstawił nam plan rejsu. Spodziewana temperatura wody to 20-27oC, widoczność - 10-15 m.
Na pierwszym nurkowaniu, przy wyspie San Cristóbal, szybkie i zwinne lwice morskie paradowały w bardzo bliskiej odległości. Ich pełne gracji ruchy, nagłe zwroty ciała i bardzo sympatyczny wygląd radują serce, a uchwycenie ich harców w obiektywie aparatu jest nie lada sztuką. Wieczorem zjedliśmy pierwszą kolację na oceanie.
Kolejny dzień, choć lekko zachmurzony, nie musiał nas specjalnie zapraszać. Nurkowaliśmy przy malutkiej wyspie Seymour. Najbardziej, i to z powodzeniem, wypatrywaliśmy rekinów z charakterystycznym białym trójkątem na płetwie grzbietowej i ogonie: white-tipped reef shark. Długość wielu sięgała prawie 2 m. Usadowieni nisko, przy skałkach, omiatani prądem czekaliśmy, by podpłynęły bliżej. Cierpliwość opłaciła się i po chwili zainteresowane rekiny spoglądały na nas z kilku metrów. Nurkowanie zaowocowało jeszcze spotkaniem orleni, które - z gracją poruszając „skrzydłami” - starały się nas omijać półkolem.
Po każdym wdrapaniu się na ponton rozprawialiśmy na gorąco o doświadczeniach sprzed chwili. A oba pontony zbierały nas, rozproszonych, z falującej tafli. Dziś zauważyliśmy pięknego, starego (bo dużego) żółwia, a na granicy widoczności zobaczyliśmy trzy rekiny młoty. Towarzyszyły nam też niezliczone parrotfish, groupery, wrassery, trumpetfish czy triggerfish.
Najtrudniejsze nurkowania i najbardziej niebezpieczne wody wysp Wolf i Darwin zapraszały nas tajemniczo. Zapowiedź długiego rejsu (blisko 120 mil morskich) 30-metrowym Sky Dancerem nie nastrajała optymistycznie. Wzburzony ocean, pochmurne niebo, a przed nami 15 godzin płynięcia non stop. Na ratunek przyszła, nasza lekarka okrętowa, która zaopatrzona w medykamenty rozdzielała je według swojej najlepszej medycznej wiedzy.
Wieczory spędzaliśmy różnie. Część z fotografujących i filmowców na bieżąco zgrywała dorobek na twarde dyski laptopów. Niektórzy pozwalali nawet popatrzeć przez ramię na trofea! Inni, testując drinki, rozmawiali na części pokładu zewnętrznego, spoglądając co jakiś czas na pojawiające się gwiazdy. Inni czytali przywiezione książki…
Tej nocy trochę kiwało. Plecy, zjednoczone w półśnie z kojami, wyczuwały drgania biegnące zapewne z maszynowni, od silnika Sky Dancera.
Przywitał nas ranek i każdy nurek widział przed sobą na horyzoncie powiększającą się z minuty na minutę Teodoro Wolf Island. Uważnie wysłuchaliśmy przewodnika. Nurkowanie tutaj należało do jednych z najtrudniejszych. Rozdano lokalizatory na każdą parę. Utrzymanie całej grupy razem, w warunkach silnych prądów, jest prawie niemożliwe. Możemy się rozproszyć. Większość z nas ma bojki sygnalizacyjne, bardzo przydatne w takich warunkach. Po wynurzeniu czekają nas wysokie fale od strony oceanu i te odbite od wyspy. Istna kipiel. Z pozycji nurka dryfującego na powierzchni wygląda to jeszcze gorzej.
Wiemy, że niewielu udało się tu zanurzyć, nawet z tych, którzy byli na Galapagos. Temperatura wody - 25oC. Ciepło. Zapowiadane prądy rzeczywiście są silne. Schodzimy na 20-25 m i łapiemy się rafy. Uprawiamy istną wspinaczkę wysokogórską. Natasza daje znak, byśmy się usadowili.
Tylko przez moment, na granicy wzroku, widzimy delfiny. Dreszczyk emocji towarzyszy nam już po chwili. Z wielkiego błękitu wyłaniają się całe ławice rekinów młotów. Są ich setki i podpływają coraz bliżej. Widzimy ich szeroko rozstawione oczy i lekko otwarte paszcze. Mamy je przed sobą w odległości 4-5 m. Tak naprawdę to one mają nas pod kontrolą i to od nich zależy, jak blisko podpłyną. Wiemy, że są niebezpieczne, ale magia miejsca i ich obecność zapierają dech w piersi. Długość niektórych dochodzi do 3 m.
Kolejne nurkowania są podobne. Adrenalina, trudne warunki i piękne miejsce. Dodatkowo widzimy jeszcze rekiny white-tipped i galapagoskie.
Rankiem 24 września docieramy do Charles Darwin Island. Tuż obok wyspy znajduje się słynny Darwin Arch - wystający z oceanu łuk skalny. Przepiękne dzieło natury. Plan jest prosty, choć - jak przystało na finał - nie będzie łatwo. Nie znamy do końca scenariusza. Założenia poczyniliśmy, ale jedynie los i jego szczęśliwy traf może uwieńczyć owe założenia. A bardzo chcemy popływać z największą rybą świata - rekinem wielorybim whale shark (rhincodon typus; 7-18 m).
Schodzimy szybko na 20-25 m. Woda ciepła - 27oC. Wizura nawet 25 m. Silne prądy, ale rekiny je lubią. Znajdujemy sobie swoje miejsca w rafie i czatujemy. Każda minuta się dłuży. Oglądamy żółwie i rekiny galapogoskie. Jest kilka młotów i delfiny w oddali. Przewodniczka daje znak i kierujemy się w otchłań oceanu. Płynąc na głębokości 20 m, ze wzrokiem ograniczonym przez maski, wciąż rozglądamy się na wszystkie strony. Natasza miała nosa. Po tych 25 minutach czatowania, oderwani od skał, próbujemy przeciąć prąd. Z toni Oceanu Spokojnego powoli wyłania się kształt istnego kolosa. Mam przed sobą, w odległości kilkunastu metrów, rekina wielorybiego. Bez pośpiechu podąża pod prąd w sobie tylko znanym kierunku. Płynie, wymachując wolno wielkim ogonem. Właśnie na ów ogon trzeba uważać. Zetknięcie z nim może ogłuszyć, zerwać maskę albo aparat oddechowy. W logbooku zapisałem: „piękny, majestatyczny”, „jak łódź podwodna”. I tak jest! Robiąc zdjęcia, zszedłem do 31 m. Warto było!
Następne zanurzenia nie są już tak ekscytujące. Wracamy i po południu nurkujemy na Wolfie. Jest wyjątkowo silny prąd. Rekiny młoty podpływają mi dosłownie pod obiektyw na 2 m. Jest też kilka skorpen. Przed południem docieramy do Isabela Island. Gotowi na pływanie z największymi płaszczkami, wskakujemy do wody. Temperatura oceanu spadła w tym miejscu do 23oC. Widoczność słaba, jakieś 10 m. Miejsce nosi nazwę Cabo Marshall. Czekamy. Prąd prawie niezauważalny. Śmiejemy się potem, że po Wolfie i Darwinie dalszy ciąg nurkowania to drobnostka.
Po spotkaniu z nadymkami i żółwiami przepływają obok nas największe z mant: manta ray. Rozpiętość ich „skrzydeł” dochodzi do 5 m. Jest ich kilka na różnych głębokościach. Biało-czarne piękności z Galapagos. Nie pozwalają się zbliżyć, trzymając nas na dystans. Nurkujemy tu dwa razy.
Czeka nas jeszcze ostatnie nurkowanie ze Sky Dancera. Podpływamy do wyspy Santiago i wykonujemy nocnego nurka w miejscu o nazwie Bahía James. Bardzo przyjemne nurkowanie. Po trudach dnia tylko sześć osób zdecydowało się na zejście. Spotykamy płaszczki, a także reef cornetfish, wielkooką panamic soldierfish. Gdy zaświeciłem latarką, spostrzegam talerz. Tak przynajmniej myślałem w pierwszym momencie. Przez sekundę rozmarzyłem się, jakbym czytał powieść Clive’a Cusslera, a przecież jest to 15-centymetrowe żyjątko oceanu oblewającego archipelag, a nazywa się: galapagos sand dollar.
Jeśli możesz, zrób wszystko, aby zobaczyć to na własne oczy! Naprawdę warto. I tego szczerze życzę!
Koniecznie odwiedź stronę
Pomóż w rozwoju naszego portalu