Kłopoty ze świętowaniem 4 czerwca jako dnia upadku komunizmu pokazały wyraźnie, że nie dokonał się wówczas akt odzyskania niepodległości. Co prawda, premier Donald Tusk w swoich przemówieniach zapewniał, że „obchodzimy święto dumy, jedności i radości”, że to polskiej „Solidarności” zawdzięcza wolność Europa Środkowo-Wschodnia, nie dotarło to jednak ani pod wszystkie polskie „strzechy”, ani też do Brukseli czy Berlina. Sondaże w kraju wykazują, że tylko 3 proc. Polaków uważa, iż 4 czerwca upadł komunizm (97 proc. jest przeciwnego zdania), Niemcy uważają, że symbolem końca komunizmu stało się zburzenie muru berlińskiego, a w Brukseli w ogóle nie dostrzega się zasług „Solidarności” oraz wielkości pontyfikatu Jana Pawła II.
Wielu Polaków uważa, że nie ma co cieszyć się wyborami 4 czerwca, skoro potem była dogrywka, by zapewnić Sejmowi odpowiednie „komunistyczne” proporcje. Albo - jak tu cieszyć się z tego, że Tadeusz Mazowiecki był pierwszym premierem III RP, skoro w jego rządzie zasiedli generałowie Czesław Kiszczak i Florian Siwicki! Czy można świętować 4 czerwca, dzień nowej wolności, skoro pierwszym prezydentem rzekomo wolnej Polski został autor stanu wojennego generał Wojciech Jaruzelski?! Co najwyżej można uznać, że pierwsze wolne wybory parlamentarne odbyły się dopiero jesienią 1991 r., ale cóż z tego, skoro 2 lata później z powrotem przejęli władzę komuniści, a w 1995 r. na 10 lat prezydentem został Aleksander Kwaśniewski, działacz komunistyczny. Bodaj z tego widać, że upadek komunizmu był kontrolowany czy też reglamentowany, a obecny bilans tej wolności jest wręcz dramatyczny. Co prawda, nie jesteśmy już kolonią sowieckiego imperium, ale staliśmy się państwem od początku źle rządzonym, państwem biednych emerytów, taniej siły roboczej, zarobkowych emigrantów. Od początku - oprócz krótkich rządów Jana Olszewskiego - premierzy i ministrowie uznali, że rozwój gospodarczy zapewni nam zagraniczny kapitał, dlatego za bezcen wyprzedano wielki przemysł, banki, a obecnie stocznie. I z kogo tu być dumnym, z czego się radować?
Jeśli więc należałoby wspominać i świętować obecnie jakieś dni, to jedynie te od 2 do 10 czerwca 1979 r. Upłynęło od nich dopiero 30 lat, ale wydaje się, jakby odszedł cały wiek, jedna wielka epoka, bo od tych dni historia zdecydowanie przyspieszyła. Od tej pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny stało się pewne, że siła nauczania Ojca Świętego jest znacznie większa niż sowieckie dywizje i cały polityczny aparat represji. To wówczas po słowach Papieża na placu Zwycięstwa w Warszawie: „Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi! Tej ziemi!” sowieckie imperium zła zadrżało w posadach. To dziejowe wołanie wstrząsnęło nie tylko Polską, ale całym światem. Rok później wybuchła „Solidarność”, nie minęła dekada i rozpoczął się demontaż komunizmu, odnowiło się i odmieniło oblicze ziemi. Upłynęło już 30 lat od tej pierwszej pielgrzymki Ojca Świętego do rodzinnego kraju, ale wielkość tych dni trwa w owocach, jakie przyniosły dla ludzi i kraju następne lata. To był prawdziwy dar Zielonych Świąt. Dla mnie osobiście wracanie do zapisków z tej pielgrzymki stanowi za każdym razem niewyczerpane źródło myśli i obrazów, przeżyć i wspomnień. Jako dziennikarz wędrowałem wówczas po papieskich ścieżkach z notatnikiem i niejeden raz odkładałem pióro, nie mogąc wydusić z siebie słowa, oczarowany naszym Papieżem, zdumiony ogromnym aplauzem słuchających go tłumów. Zresztą, to nie tylko o owacje i entuzjazm chodziło, bo ten sam tłum, który z setek tysięcy piersi potrafił wydobyć żywiołowe piosenki „Sto lat” albo „Góralu, czy ci nie żal”, w następnej minucie padał na kolana i modlił się czy z całej duszy wyśpiewywał pieśni „Boże, coś Polskę”, „My chcemy Boga”. Była to bowiem nie tylko pielgrzymka wierzących do miejsc, które odwiedzał Papież, ale swoiste rekolekcje odprawiane w miejscach, które zapisały się wielkimi zgłoskami w tysiącletnich dziejach chrześcijańskiego narodu. Śmiało można powiedzieć, że w tych dniach Kościół w Polsce, pielgrzymując wraz z Papieżem, dał światu świadectwo wiary zakorzenionej w historii tylu już pokoleń Polaków.
Pamiętam pierwsze wzruszenie w Warszawie, 2 czerwca: ceremonia powitania, Papież zamyślony przesunął się przed kompanią honorową. Kto by śmiał przypuszczać, że najwyższe honory państwowe będzie odbierał Karol Wojtyła, kardynał z Krakowa? A potem Msza św. na placu Zwycięstwa, ołtarz z centralnie ustawionym krzyżem, przez którego ramiona przewieszono czerwoną stułę, symbol Chrystusa Zmartwychwstałego. Kto jeszcze pamięta, że dokładnie w tym miejscu do 1918 r. stała cerkiew, jako znak panowania zaborcy ze Wschodu...
A potem była pielgrzymka przez Ojczyznę: do Gniezna - wieczernika polskiego chrześcijaństwa, i przez Jasną Górę do Krakowa, bo taki jest szlak historii naszego narodu, naszych świętych patronów: Wojciecha i Stanisława, zespolonych w trosce o chrześcijańskie dziedzictwo wokół Bogarodzicy z Jasnej Góry.
Jedno jest pewne: to pierwsze spotkanie Papieża z własnym narodem, w dniach 2-10 czerwca 1979 r., było dosłownie porażające dla władzy i odradzające dla całego niemal społeczeństwa. Ojca Świętego widziało 13 milionów Polaków, a więc co trzeci mieszkaniec na własne oczy mógł się przekonać, że bierze udział w czymś tak niezwykłym, iż mogło mu się wydawać, że śni. Zapadły każdemu głęboko w serce papieskie słowa wielkiej nadziei: „Nigdy nie wątpcie, nie czujcie się znużeni i zniechęceni w walce o sprawiedliwość, respektowanie praw i głosu każdego obywatela oraz każdego narodu”. Ten apel spotkał się z odzewem. 448 dni po wyjeździe Jana Pawła II doszło do powstania związku zawodowego „Solidarność”. Rozpoczęła się rewolucja moralna, która trwa, ponieważ dzisiaj jeszcze bardziej potrzeba nam tamtej papieskiej modlitwy oraz odnowy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu