Na pierwszą parafię, jak chyba każdy ksiądz, jechałem z duszą na ramieniu. W czerwcu, wkrótce po święceniach, otrzymałem w Kurii Diecezjalnej dekret biskupa posyłający mnie do czterotysięcznej parafii w małym miasteczku. Na wstępie Proboszcz dał mi miesiąc urlopu. Umówiliśmy się, że na parafii pojawię się w ostatnią niedzielę lipca. W ponad 100-kilometrową podróż, połączoną z przeprowadzką, wyruszyłem w sobotę. W pamięć wryła mi się droga w deszczu, w rozklekotanym maluchu bez działających wycieraczek. Po przybyciu i rozładowaniu kilku mebli rozmowa z Proboszczem - m.in. wskazówki, ustalenia, co i jak... i w niedzielę się zaczęło.
Po mojej pierwszej Mszy św. do zakrystii zdecydowanym krokiem wkroczyła pani w średnim wieku i w nieznoszącym sprzeciwu geście postawiła na kredensji paczkę z kawą i jakąś bombonierką. Nawet nie pamiętam, czy głosiłem w tym dniu kazanie, zresztą niczego innego nie pamiętam, ale tę kawę jak najbardziej. Szczery, niewymuszony, bezinteresowny gest dobroci, wsparcia, zbliżenia się, wyciągnięcia ręki. Każdy człowiek pewnie za takimi gestami tęskni i doświadczając ich, autentycznie się cieszy. Bo każdemu, bez wyjątku, potrzebna jest akceptacja. Ja w ten sposób zostałem zaakceptowany. Było mi lżej i łatwiej, choć przecież nielekko.
W kapłańskim życiu potrzebne są gesty akceptacji dla tego, co się robi dobrze, ale i potrzebne są gesty krytyki dla tego, co nie wychodzi. Przez te kilkanaście lat służby w winnicy Pańskiej tych pierwszych nazbierało się wiele i dzięki Bogu za to, bo było łatwiej, szczególnie wtedy, gdy człowiek obrywał - zasłużenie albo i „bez zasługi” - nieraz z najmniej spodziewanej strony.
Z kawą i życzliwością mam jeszcze inne żywe wspomnienie. Zdarza się, że na kolędzie parafianie częstują kapłana. Zazwyczaj proponują kawę czy herbatę. Gdyby ksiądz wszędzie chciał pić, to w ciągu popołudnia musiałby wchłonąć litry płynu. Zazwyczaj więc grzecznie odmawiam. U pewnej starszej pani było podobnie. Zauważyłem jednak, że moja odmowa sprawiła jej przykrość. - Ale ja już wodę wstawiłam - rzekła ze skrywanym co prawda, ale wyczuwalnym smutkiem. - Skoro tak, to się napiję - odpowiedziałem, czym sprawiłem jej radość, a sobie udrękę, nie z powodu samej kawy, ale tego, że pani mi ją posłodziła, czego nie znoszę. Czasami trzeba ścierpieć coś, trochę poudawać, żeby komuś nie sprawić przykrości, żeby się uśmiechnął, poczuł satysfakcję. Po spotkaniu z tą kobietą jeszcze raz zdałem sobie sprawę z tego, jak trzeba być zawsze wrażliwym na odczucia i gesty drugiego człowieka. I że często trzeba pokonywać siebie, aby drugiego człowieka w pełni akceptować i szanować takim, jaki jest.
Pomóż w rozwoju naszego portalu