Reklama
Do skończenia degrengolady w mediach publicznych wzywała w Sejmie posłanka PO Iwona Śledzińska-Katarasińska. W Sejmie odbyło się pierwsze czytanie rządowego projektu nowej ustawy medialnej.
Degrengolada mediów publicznych rzeczywiście postępuje, jednak posłanka PO zapewne nie miała na myśli chaosu zapoczątkowanego kilka miesięcy wcześniej przez deklarację premiera o zamiarze zniesienia abonamentu radiowo-telewizyjnego, lecz to, że media wciąż są „partyjne”. Celem PO było wyrwać je z rąk PiS, a obecnie już tylko z rąk LPR, choć właśnie tymi ostatnimi posłużyła się, zawieszając PiS-owski zarząd TVP i czyszcząc telewizyjne kadry.
Wydaje się, że rządzącym politykom mniej już zależy na przejęciu władzy nad mediami publicznymi - choć projektowana ustawa znakomicie ów zabieg umożliwia - bo ten cel został już częściowo osiągnięty. Wszyscy dyrektorzy oddziałów oraz inne osoby rekomendowane przez PiS nie pracują już w TVP.
Sprawa personalnej obsady mediów publicznych nie jest więc w tym momencie istotna. Istotne jest to, że proponowana przez rząd nowelizacja ustawy medialnej, choć jest tylko uzupełnieniem ustawy z 1992 r. - co podkreśla posłanka Śledzińska-Katarasińska, sugerując opinii publicznej, że nie wprowadza się rewolucyjnych zmian - to znakomita większość zapisów noweli przekreśla lub istotnie modyfikuje artykuły głównej ustawy.
I tak np. nowa ustawa znosi zapis o poszanowaniu wartości chrześcijańskich (art. 21 ust. 2, mówiący m.in. o respektowaniu w mediach publicznych wartości chrześcijańskich i rodzinnych). Niejako w zamian wprowadzono zapis nakładający na media obowiązek szerzenia tolerancji. Zdaniem wielu analityków, umożliwia on wręcz propagowanie wartości antyrodzinnych, promowanie homoseksualizmu, otwiera drogę do popierania sekt, jako równoprawnych bytów religijnych. Dość szokującym szczegółem jest to, że na media publiczne nakłada się ustawowy obowiązek prowadzenia propagandy pro unijnej, co można rozumieć wprost jako ograniczenie wolności słowa - bo w ten sposób z mediów publicznych wykluczone zostają głosy odmienne, sprzeciwiające się np. nadmiernej integracji europejskiej.
Wątpliwe odpolitycznienie
Odpartyjnienie, odpolitycznienie mediów publicznych to wciąż bardzo chwytliwe politycznie hasła. Mimo że rządzący politycy posługują się nimi z ogromną lubością, to zaprojektowana przez nich ustawa wydaje się prowadzić prostą drogą do bodaj największego w historii wolnych polskich mediów upolitycznienia. A to za sprawą nowego systemu finansowania. Zamiast abonamentu proponuje się finansowanie z Funduszu Zadań Publicznych (czyli z budżetu państwa za pośrednictwem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji). Oznacza to, że zarówno na całość finansowania mediów publicznych, jak i na wielkość kwot przyznanych poszczególnym nadawcom bezpośredni i znaczący wpływ będą mieli jednak politycy oraz bieżące gry i walki partyjne. Biorąc pod uwagę coroczne perturbacje z uchwalaniem budżetu państwa, można się spodziewać raczej zmniejszania wydatków na media publiczne niż ich zwiększania. Zwłaszcza gdy rządy będą sprawować liberałowie.
Odejście od abonamentu i finansowanie przez decyzje i kaprysy budżetowe polityków jest iście rewolucyjną zmianą, która - jak prorokują pesymiści, a jest ich coraz więcej, bo obecną ustawę i wcześniejsze pomysły medialne PO krytykują już nie tylko przeciwnicy polityczni, ale również środowiska twórcze, a nawet sam twórca pierwowzoru tejże ustawy, prof. Tadeusz Kowalski - doprowadzi do rychłego upadku mediów publicznych.
W czasie sejmowej debaty wystąpił przedstawiciel ministra kultury (ministerstwo patronowało tworzeniu tegoż projektu), który skrytykował wersję projektu przedstawioną w Sejmie. Zwrócił uwagę na to, że zaproponowany w niej system finansowania musi być potraktowany jako pomoc publiczna, którą trzeba rokrocznie notyfikować w Komisji Europejskiej w Brukseli.
Jak uczy doświadczenie, budżet państwa uchwala się zawsze w ogniu walki sejmowej, czasami bardzo późno. A w dodatku zawsze może się zdarzyć, że UE z jakichś powodów nie udzieli notyfikacji… Istnieje zatem spore prawdopodobieństwo proceduralno-finansowej zapaści, co może doprowadzić polskie media publiczne do ostatecznego kryzysu.
Dziś niezbyt dokładnie wiadomo, jaka kwota będzie w przyszłości wyasygnowywana z budżetu państwa na ten cel. Jej prognozowana wielkość już teraz podlega wahaniom - podaje się raz 800, innym razem 500 mln zł. Wcześniejszy projekt prof. Kowalskiego proponował finansowanie z podatku VAT (nie mniej niż 60%) od reklam oraz produkcji radiowych i telewizyjnych - podawał kwotę 1 mld zł. Byłby to z pewnością bardziej pewny dopływ gotówki.
Prof. Kowalski publicznie zakwestionował swoje autorstwo przedstawionego obecnie w Sejmie projektu ustawy medialnej.
Demokratyzacja misji
Twórcy nowej ustawy oraz sprawcy wcześniejszego niepokoju wokół mediów publicznych nieustannie zapewniają, że chcą chronić media publiczne od upadku, że dążą do tego, aby misja publiczna była wreszcie dobrze wypełniana. Temu ma służyć ustawowe powołanie instrumentu zwanego licencją programową. Każdy nadawca, także komercyjny, będzie mógł zgłosić swą misyjną wolę - zaproponować program misyjny, na który dostanie (za pośrednictwem i pod kontrolą KRRiTV) pieniądze z budżetu państwa. Politycy z Krajowej Rady będą decydować o jakości i liczbie programów misyjnych, będą też karać odebraniem pieniędzy za nieprawomyślność realizowanych programów.
Nowa ustawa ułatwia zlecanie produkcji programów misyjnych producentom zewnętrznym. Być może szczątkowe media publiczne będą w przyszłości tylko emitentem programów-produktów wykonanych gdzieś na końcu świata.
W swoim czasie jeden z prezesów Telewizji Polskiej zasłynął z bardzo liberalnego podejścia do sprawy misyjności. „Ile abonamentu, tyle misji” - orzekł i tworząc swoją telewizję, trzymał się ściśle tego przepisu. Teraz wprawdzie nie ma mowy o abonamencie, za to duch tego powiedzenia - a niektórzy podejrzewają, że nie tylko sam duch - przyświeca twórcom poddawanego właśnie obróbce sejmowej projektu ustawy „o zadaniach publicznych w dziedzinie usług medialnych”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu