Na spotkaniu przywódców państw G20 w Londynie przyjęto światowy plan walki z kryzysem. Jego podstawą jest ściślejsza kontrola nad instytucjami finansowymi. Likwidacji mają ulec tzw. raje podatkowe. Nadzorowi zostaną poddane agencje ratingowe. Ograniczeniu ulegną wynagrodzenia bankowców. Powstaną międzynarodowe struktury nadzorujące w skali globalnej przejrzystość obrotu kapitałowego. Ale to wszystko działania na przyszłość. Aby jednak opanować wymykającą się spod kontroli bardzo trudną już sytuację, zdecydowano się na radykalne działania. Dotąd najbardziej wolnorynkowe gospodarki jako pierwsze dały sygnał do nacjonalizacji zagrożonych upadkiem banków.
Jak sfera finansowa oderwała się od sfery realnej gospodarki?
Reklama
W nauce makroekonomii dokonuje się podstawowego podziału gospodarki na sferę realną i sferę finansową. Ta pierwsza oznacza produkcję i usługi rzeczywiście wytworzone. Stąd pochodzą nowe dobra, które podnoszą zamożność jednostek i całych narodów. Aby te procesy płynnie postępowały, aby można było kupować i sprzedawać produkty, aby można było gromadzić wszystko, co jest niezbędne do wytworzenia i dostarczenia potrzebnych dóbr - powstały rynki finansowe. Zajmujące się tym instytucje, mają charakter pomocniczy w stosunku do realnej gospodarki, bez której nie mogą istnieć. Są swoistą nadbudową obsługującą funkcjonowanie prawdziwej wytwórczości.
W ostatnich latach ten czytelny podział jednak się zatarł. Pod wpływem nieograniczonej żądzy zysku ludzi zajmujących się obracaniem pieniędzmi oraz braku właściwego nadzoru ze strony państwa sfera finansowa oderwała się od sfery realnej gospodarki i zaczęła żyć własnym życiem. Stało się tak na skutek tworzenia tzw. pochodnych papierów wartościowych. W oparciu o udzielone kredyty hipoteczne, które są rodzajem zastawu, wypuszczano kolejne walory. Sprzedawano je i w oparciu o nie ich właściciele tworzyli następne obligacje czy innego rodzaju papiery dłużne.
Znany finansista George Soros doliczył się aż czterech pięter w ten sposób wytworzonych papierów wartościowych. Na ich emisji i sprzedaży banki odnotowywały duże zyski. Nie miało to jednak już żadnego pokrycia w rzeczywistych dobrach materialnych. Ale wirtualne zyski pozwalały na fikcyjne bogacenie się, a w efekcie życie ponad stan nie tylko finansistów, ale całych społeczeństw. Oblicza się, że poziom konsumpcji w najbogatszych krajach wyprzedził rzeczywisty poziom rozwoju o ok. 10 lat.
Nic więc dziwnego, że dobrobyt oparty na balonie spekulacji i życiu na kredyt musiał kiedyś zostać boleśnie zweryfikowany. Wielu Amerykanów i Europejczyków zrozumiało, że możliwość posiadania przez nich domu lub kilku domów była tylko iluzją wytworzoną przez żądne kolejnych zysków banki. Że w rzeczywistym świecie po prostu ich na to nie stać.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
USA: Co zrobić z „toksycznymi papierami”?
Reklama
Papiery wartościowe, które nagle okazały się bez wartości; kredyty hipoteczne, które są nie do spłacenia lub zostały zabezpieczone nieruchomościami o dużo mniejszej wartości, to główne aktywa, które stały się pasywami. Banki, firmy ubezpieczeniowe i różnego rodzaju fundusze nagle, prawie z dnia na dzień, gdy obnażona została rzeczywista wartość posiadanych niematerialnych aktywów, z bogaczy stały się bankrutami. Tego typu wirtualne dobra potocznie nazwano „toksycznymi papierami”. Jak uwolnić od nich system bankowy - to główna bolączka rządowych programów pomocy.
W USA, ojczyźnie gospodarki wolnorynkowej i prywatnej własności, administracja nowego prezydenta Baracka Obamy zaproponowała „oczyszczenie” banków z „toksycznych” aktywów. Operacja ta miałaby polegać na odkupieniu ich przez państwo. Na ten cel rząd Stanów Zjednoczonych przeznaczyć chce okrągły bilion dolarów.
Propozycja ta spotkała się jednak z krytyką wielu ekspertów. Wśród nich jest prof. Nouriel Roubini z Uniwersytetu w Nowym Jorku, który zasłynął z tego, że przewidział nadejście kryzysu. Według niego, pomoc ta nie wystarczy, żeby uratować banki, które praktycznie są już niewypłacalne. Szacuje się bowiem, że straty sektora bankowego w USA z tytułu „toksycznych papierów” wynoszą ok. 3,6 biliona dolarów. Roubini twierdzi, że jedynym wyjściem jest przejęcie nad nimi kontroli przez państwo, czyli nacjonalizacja.
Za takim rozwiązaniem opowiada się również Alan Greenspan, były szef FED - amerykańskiego banku centralnego. Był on dotąd niekwestionowanym autorytetem wyznawców leseferyzmu, czyli doktryny ekonomicznej stojącej na straży podstawowych zasad wolności gospodarczej i prywatnej własności oraz ograniczającej rolę państwa jedynie do funkcji „stróża nocnego”. Teraz ten zwolennik radykalnego liberalizmu przyznaje, że nacjonalizacja może być najmniej szkodliwym rozwiązaniem.
Nic więc dziwnego, że zaczyna ona coraz bardziej postępować. Tylko w pierwszych trzech miesiącach 2009 r. w USA państwo przejęło 17 regionalnych banków. Bardzo poważnie natomiast przymierza się, aby uczynić to samo z takimi gigantami o światowym znaczeniu, jak Citigroup, Bank of America i American International Group (AIG).
Europa też nacjonalizuje
Przejmowanie na własność przez państwo stało się też jedyną drogą ratunku przed załamaniem się całego systemu finansowego w Unii Europejskiej. Jako pierwsze uczyniły to rządy krajów Beneluksu (Belgia, Holandia, Luksemburg), przejmując za 11,2 mld euro Fortis Bank. Wielka Brytania, skąd pochodzi ojciec liberalizmu Adam Smith, za 37 mld funtów znacjonalizowała tak znane i renomowane marki, jak: HBOS, Lloyds TSB i Royal Bank of Scotland.
W Niemczech uchwalono specjalną ustawę umożliwiającą nacjonalizację banków, które znajdą się w trudnej sytuacji. Przewiduje się tam swoiste rozwiązanie siłowe w postaci wywłaszczenia akcjonariuszy, którzy będą się sprzeciwiać przejęciu przez państwo. Na tych przepisach skorzystał największy bank hipoteczny Hypo Real Estate, który przeszedł pod kontrolę rządu w zamian za pomoc w wysokości 87 mld euro i nie wiadomo, czy na tym się skończy. W dużo mniejszej Austrii władze musiały z kolei przejąć, aby uratować przed upadkiem, znany i zasłużony dla naddunajskiej gospodarki Kommunalkredit. Kosztowało to tamtejszych podatników okrągłą sumę 1 mld euro.
Wobec takich faktów Komisji Europejskiej nie pozostało nic innego, jak zaakceptować nacjonalizację jako metodę walki z kryzysem finansowym. Bruksela postawiła tylko jeden warunek, aby czynić to po ujawnieniu przez bank pełnych informacji na temat złych kredytów i papierów dłużnych w jego portfelu.
Po kryzysie świat już nie będzie taki sam
Informacje te ze zdumieniem musi przyjmować większość dorosłych Polaków. Pamiętamy bowiem, że po upadku poprzedniego systemu, gdy weszliśmy na drogę reformowania naszej gospodarki, zachodni ekonomiści przekonywali nas, iż jedyną ścieżką rozwoju jest prywatna własność i wolny rynek. Również nasi reformatorzy argumentowali, że to, co prywatne, jest bardziej ekonomicznie efektywne. Wyjaśniali, że wolny rynek wyzwala konkurencję, buduje odpowiedzialność i bezwzględnie eliminuje tych, co popełniają błędy.
Zapewne te zasady znajdują swoje uzasadnienie w wielu dziedzinach gospodarki. Ale na skutek obecnego kryzysu wiemy, że nie dotyczą one bankowości. Te podmioty bowiem to nie zwykłe firmy kierujące się zasadami rynkowymi. Banki to instytucje zaufania publicznego. Upadek jednego z nich może wywołać panikę wśród klientów, która zaowocuje nieobliczalnymi skutkami dla całej gospodarki. Jeśli więc popełni się tu błędy, to i tak ze względu na ogólny interes państwo nie pozwoli bankom upaść, dopłacając z pieniędzy podatników olbrzymie kwoty.
Powstaje więc pytanie: czy ta sfera może być w rękach prywatnych, skoro i tak odpowiedzialność za nią ponosi państwo? Do tej pory jednym z niepodważalnych dogmatów współczesnego kapitalizmu była prywatna własność instytucji finansowych. Kryzys to zweryfikował. Ale czy na tym się skończy?