Z niewiadomych powodów innowacje językowe, w duchu języka więźniów, przyjmowane są u nas z niezmąconym entuzjazmem. Już przedszkolaki, przy pełnej rozczulenia aprobacie rodziców, mówią o dziewczynkach ze starszaków „laski”, a „spoko” oznacza, że nie należy się denerwować. Przemiana języka literackiego w język świata przestępczego - bo tzw. gwara młodzieżowa, która co miesiąc wzbogaca się o nowe, krótkie a soczyste hasła, to nic innego jak zaadaptowany do wyrażania całej złożoności świata slang kryminalnych - wywołuje uśmiech, jest uznawana za dobry żart, zabawną stylizację. I jak wszystko, co nowe, z definicji, traktowana jest jako bardziej wartościowa od „starego” języka. Ale to nie tylko stylizacja. Za słowami idą czyny. Mądrość ludowa przestrzega: z kim poprzestajesz, takim się stajesz. Słowa przyjęte do naszego słownika powoli, lecz nieuchronnie, nas zmieniają. Rodzice potrafią zaśmiewać się do łez, gdy słyszą, jak ich ośmioletnia córka oświadcza, że nigdy w życiu nie nałoży spódnicy, bo tylko „zboki”
(zboczeńcy) nie noszą spodni. Z wyrozumiałością przyjmują oczekiwania nastolatków w zakresie „kasy”. Tymczasem wyrażenia gwary więziennej nacechowane są konkretną treścią. Ten język nie służy opisywaniu świata jako takiego, ale odzwierciedla prawa subkultury. Wraz z językiem przenoszą się one w rejon odczuwania i wartościowania, z przestępczego podziemia trafiają do rodzin, szkół, ośrodków akademickich, kół biznesu. Pojęcie „kasa” to nie tylko pieniądze, ale roszczenia do pieniędzy. Jeżeli „zbokiem” jest dziewczynka, która wygląda na dziewczynkę, to kim jest młoda osoba, która swoją kobiecość podkreśla spodniami na każdą okazję? To jasne, ona wyznacza normę. Język, o którym mówimy, wciąż się rozwija, ma wiele zapożyczeń z innych subkultur. Generalnie ma narzucić pewne standardy myślowe, wtłoczyć do świadomości i wyobraźni pojęcia-klucze, a wyeliminować inne. Bo język to nie tylko komunikacja, ale myślenie. Brak w naszym języku pewnych pojęć spowoduje, że nie zrozumiemy rzeczywistości. Św. Benedykt pojmował
bezbłędnie, że Europa chrześcijańska potrzebuje łaciny i greki, by przyswoić dorobek myśli filozoficznej starożytności, by udoskonalić myślenie, które każdemu człowiekowi jest niezbędne w drodze do Boga. Słowo ma pochwycić w locie myśl. Potrzebujemy znajomości wielu słów, by precyzyjnie wyrażać nasze wnętrze i nasze prawdziwe potrzeby, a wśród nich tę największą - pragnienie Boga. „Qui distinguit, intelligit” - kto rozróżnia, ten rozumie, mawiali Rzymianie. Dziś obserwujemy proces odwrotny. Rozumowanie zostawia się anonimowym gremiom decydującym o losach świata. Człowiek dzisiejszy - nawet z cenzusem akademickim - nader często uważa, że nie musi niczego rozumieć. Po co się zagłębiać, by pojąć istotę rzeczy - np. dokąd prowadzi polityka we współczesnym wydaniu. Kilka prymitywnych słów, „parę pojęć jak cepy” - to ma wystarczyć, by przyjąć łopatologiczne slogany o „integracji” jako warunku wszelkiej pomyślności człowieka w świecie jutra. Jutra wymarzonego przez rewolucjonistów, dziś nazywających się
socjaldemokratami lub chadekami. Dyskusja wokół przyjęcia przez Sejm traktatu lizbońskiego, gdy problem ograniczenia suwerenności Polski jest powszechnie, w gremiach politycznych, bagatelizowany lub - w najlepszym wypadku - stawiany na równi z czysto dyplomatycznymi grami, pokazuje najlepiej, w jakim znaleźliśmy się jako naród miejscu. Za zglajszachtowanym, prymitywnym słownictwem idzie nieuchronnie spłycenie wszelkiej refleksji, w rezultacie - odrzucenie prawdy. Można się naśmiewać z mody szlachty polskiej na łacinę, którą posługiwano się w XVI i XVII wieku z upodobaniem, nieraz znając pobieżnie i kalecząc. Była ona jednak wyrazem prawdziwych aspiracji - podobnie zresztą jak późniejsza, nieraz nieco snobistyczna, ale ze wszech miar cenna moda na język francuski - dążenia do głębszego uczestniczenia w kulturze humanistycznej, obecności w świecie myśli, w sztuce posługiwania się słowem, które ma oddać bogactwo naszego wnętrza. Języki romańskie, niezmiernie wartościowe, z uwagi na ich zakorzenienie w kulturze
antycznej, wyeliminowano dziś w oświacie na rzecz ubogiego, technicznego języka transakcji handlowych „business english”, dzięki swojej specyficznej strukturze, idealnego do gwarantowania poprawności politycznej w myśleniu i retoryce, co odkrył już dawno George Orwell, mówiąc o „socangielskim”.
Nowoczesna szkoła traktuje pleniącą się wśród najmłodszych „łacinę” z wyrozumiałością, jakby chodziło o nieszkodliwe dziwactwo czy folklor. Ale to nie folklor. W istocie chodzi o wyprowadzenie potomków Sarmatów, szczycących się swoją kulturową tożsamością i wiarą rzymskokatolicką, z obszaru kultury śródziemnomorskiej - naszej kultury - ku rejonom poruszającego się wśród instynktów barbarzyństwa.
* Ośmiel się być mądrym!
Pomóż w rozwoju naszego portalu