Tragedię wtorkowego ataku terrorystów oglądałam oczami osób
ewakuujących się z dolnego Manhattanu. Odcięci przez brak komunikacji
miejskiej, odnaleźli swoje okno na świat w rozsianych po Nowym Jorku
mostach. Ja dołączyłam do grona tych, którzy za drogę ucieczki wybrali
most Queensborough.
Ulice na odcinku między 10. i 59. ulicą na Manhattanie
przypominały sceny z filmów: morze ludzi, szpitale wypełnione rannymi,
rzesze chętnych do oddawania krwi, kolejki do publicznych telefonów
i bankomatów, minitelewizory wystawione przez właścicieli niektórych
sklepów, informujące przechodniów o zaistniałej sytuacji. Wśród opuszczających
Manhattan niewielu zdecydowało się zerknąć ponownie na obraz straszliwego
horroru, który pozostawiali za swoimi plecami. Większość brnęła do
przodu, jakby w obawie, czy im się uda bezpiecznie przedostać na
drugą stronę mostu.
Niewątpliwie ogromnym plusem ułatwiającym akcję ewakuacyjną
był nietypowy dla sytuacji spokój oraz zdyscyplinowanie, z jakimi
mieszkańcy Nowego Jorku podeszli do tego jakże smutnego wydarzenia.
Pomimo tak ekstremalnej sytuacji - nie było oznak histerii ani ataków
wandalizmu. Wszyscy połączyli się w tym wywołującym dreszcze marszu
milczenia, który przerywały tylko syreny karetek pogotowia, wozów
strażackich i policyjnych. Ta mrożąca w żyłach krew cisza zjednoczyła
opuszczających Manhattan we wspólnym pochodzie. Wśród tłumu można
było zauważyć tyle zachowań wynikających z dobroci serca: tu mężczyzna
pomagający kobiecie na wózku inwalidzkim, tam dziewczęta wspierające
na swych ramionach niewidomą. Pomimo iż nikt nie mógł uwierzyć w
to, co się wydarzyło, wokół nie słychać było komentarzy. Jedynymi
oznakami tragedii były przerażające krzyki poszczególnych osób, które
- dzwoniąc do swoich znajomych - dowiadywały się, że straciły kogoś
bliskiego.
Nie sposób też było nie zwrócić uwagi na pojawiających
się co jakiś czas, niczym duchy, poszkodowanych, którzy uciekli z
samego miejsca wypadku. Ich owiane białym pyłem postacie, twarze
zryte gorzkimi łzami informowały pozostałych o tym, jak szczodry
był dla nich los. Na tych szczęśliwców, którzy uciekli z Manhattanu
przed śmiercią, czekali po drugiej stronie Queensu znajomi i rodziny.
Po przekroczeniu mostu część osób kontynuowała swoją pieszą wędrówkę,
inne zdecydowały się podróżować dalej dostępnymi już autobusami.
Co czułam, będąc naocznym świadkiem tego nieludzkiego
zjawiska? Na pewno nie były to uczucia, jakie towarzyszyły ludziom,
którzy znajdowali się w samym centrum ataku: zarówno tych, którzy
przeżyli, jak i tych, którzy odeszli. Będąc zaledwie kilka ulic od
zburzonych bliźniaczych budynków World Trade Center, obserwując kłęby
dymu i kurzu unoszące się w okolicy, wsłuchując się w transmisje
radiowe i telewizyjne oraz uciekając z Manhattanu, nie mogłam odpędzić
wzrastającego we mnie przerażenia, świadomości utraty bezpieczeństwa,
a przede wszystkim rodzącego się współczucia dla ofiar i ich rodzin.
Oto nagle, na moich oczach, zapisana została kolejna czarna karta
historii - karta, która na zawsze pozostanie w ludzkiej pamięci.