Kiedy patrzy się na aktorów polskiej sceny politycznej, zwłaszcza opozycji - a także wielkiej sceny mediów, którzy niczym widzowie w awangardowym przedstawieniu niepostrzeżenie wbiegają na scenę, mieszają się z prawdziwymi aktorami i zaczynają wykrzykiwać nie swoje kwestie - ma się nieodparte wrażenie, że większość z nich nie miała prawdziwego domu. Dlaczego? Posiadanie domu daje poczucie bezpieczeństwa, podsuwa realne życiowe cele, pozwala widzieć swoje miejsce wśród wielu pokoleń, pielęgnuje pamięć o przeszłości. W ten sposób dom - to znaczy rodzina, ale także materialny kształt wysiłków tych, którzy byli przed nami, by zbudować i ocalić jak najlepsze, jak najpiękniejsze miejsce życia - stwarza ludzi mających mocno ugruntowane poczucie własnej wartości. Od czasu wojny takich ludzi w Polsce bardzo brakuje.
W polityce zaś proporcje są jeszcze bardziej zachwiane. Zdumiewająco często spotyka się tu osoby, które nie mogą wyjść z zaklętego kręgu walki z urojonymi wrogami, dlatego że mają niskie mniemanie o sobie, czują się wciąż zagrożone. Ich prawdziwym przeciwnikiem jest paraliżujący strach, szepczący wciąż do ucha, że jeżeli nie zaistnieją na ważnych stanowiskach, nie znajdą się codziennie „na wizji”, nie będą realni, żywi. Muszą wciąż utwierdzać samych siebie, że są silni, że panują nad sytuacją. Bezdomność symboliczna, czyli brak oparcia w normalnej rodzinie, brak miłości wtedy, gdy się jej najbardziej potrzebuje, w dzieciństwie, jako przyczyna uwikłań w beznadziejne sytuacje psychologiczne - to temat stary; gdy jednak spojrzeć z tej strony na politykę, wiele może się wyjaśnić. Dom jakiś był, ale czy było w nim prawdziwe ciepło, akceptacja, mądre wychowanie, czy były w nim wzory dojrzałych postaw... Waldemar Łysiak, jeden z najgenialniejszych pisarzy politycznych, a przy tym człowiek zabójczo dowcipny, stawia inną tezę. „Władza zjada” - oto przyczyna nieszczęść trapiących polskie państwo, ledwie stające na nogi, a już chwiejące się jak nieporadny niemowlak, o zbyt dużym tułowiu w stosunku do wątłych nóżek. Władza, a konkretnie jej natura, to wynalazek niebezpieczny i zawsze zwracający się przeciwko tym, którzy ją sprawują, twierdzi Łysiak: „... jej tryby to jej zęby. Siekacze (kompromisy nie do uniknięcia), trzonowce (mury, których nie przebijesz głową) itp. Plus własne słabości różnego rodzaju. Póki się nie było na samym wierzchołku, w świetle wszystkich reflektorów - można było niejedną taką skazę maskować. Rezydując na tronie, jest się dużo bardziej gołym” („Gazeta Polska”, nr 40).
Pomijając kwestię skaz, od których żaden człowiek nie jest wolny, spektakl pt. walka o władzę z PiS, który na naszych oczach reżyserują w dużym stopniu media, niemające w tym względzie żadnych kompleksów, ukazuje ludzi opozycji nieustannie kuszonych, wręcz szarpanych wewnętrznym przymusem, by niszczyć i kwestionować wszystko, co dobrego dzieje się i co może się jeszcze zdarzyć w Polsce. Ofiarami tej postawy, niebezpiecznej przede wszystkim dla każdego jej nosiciela, jesteśmy my wszyscy. „Chronicznie bezdomni” oponenci IV RP zawsze mają w rękawie zapas uroczych niespodzianek w tej dziedzinie - jak na przykład wspólny głos przeciwko Prezydentowi RP byłych ministrów spraw zagranicznych. „Garnitury dyplomacji sarmackiej - pisze Łysiak - mają już permanentnie krój wora pokutnego, z otworami na plecach, żeby nawet rodacy (byli ministrowie RP etc.) mogli łatwiej wsadzać nóż. Bliźniacy upiekli sobie cholernie ciężki kawałek chleba, przejmując władzę z zacięciem idealistycznym”.
Czym jest owe „zacięcie idealistyczne”? To także inny język ludzi formacji PiS (nie wszystkich). Język, w którym nie dźwięczy skowyt zranionego dzikiego zwierzęcia, który musi ranić innych, język, w którym nie ma świadomego manipulowania pojęciami. I przeciwnie, język opozycji (także tej przyczajonej, wewnątrzkoalicyjnej) - która przedstawia posunięcia rządu i najważniejsze osiągnięcia państwa jako wynik gry osobistych ambicji, chłopięcych zawiści i dziecinnych pragnień odwetu albo serię kompromitujących pomyłek - jest jak fioletowy ze złości papierek lakmusowy, zdradzający stan ducha: lęk i głęboką frustrację.
Dodatkową barwę nadaje klimatowi życia publicznego, pełnemu skrajnie negatywnych emocji wobec obozu rządzącego, rozchwianie duchowe dziennikarzy i komentatorów. Nie chodzi o to, że żerują. Ani o to, że są tendencyjni. Obie przypadłości są niejako wpisane w tę profesję. Chodzi o głębokie niezrozumienie tego, co dzieje się w Polsce, o nieuporządkowaną wizję świata, o zakłócenie widzenia hierarchii ważności spraw. „Zapowiadają się wielkie igrzyska” - stwierdza z rozpromienioną twarzą jedna z komentatorek, że oto mamy rozpoczęcie kryzysu rządowego i skakanie do gardeł PiS za to, że rozwiązane zostały WSI. Czy ktoś, kto ostentacyjnie cieszy się, że w momencie, gdy znika jeden z najbardziej zagrażających normalnemu życiu w Polsce, sterowany z zewnątrz ośrodek, dojdzie do frontalnego ataku na rząd, mógł mieć normalny dom, normalną rodzinę? Rodzinę, gdzie dbało się o przekaz prawdziwej historii, gdzie pamięć o babciach, dziadkach i ich losach przed- i powojennych była obowiązkiem? Utrata więzi z przeszłością, poczucie, że jest się znikąd, to jedna z duchowych i moralnych chorób, która owocuje zafałszowaniem wizji świata.
O tym, jak dom, prawdziwy dom, może błogosławić na długie lata życia i walki o lepszy świat, na wiele pokoleń - za tydzień.?
Pomóż w rozwoju naszego portalu