Na zakończonym niedawno 31. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, który odbywał się w dniach 11-16 września, oglądaliśmy produkcję kina polskiego ostatniego sezonu. Zadaniem tej imprezy, jeszcze w czasach PRL-u, był doroczny przegląd dorobku naszych filmowców oraz - co ważniejsze - dyskusje środowiskowe i spotkania z władzami odpowiedzialnymi za politykę kulturalną. Dlatego w jury zasiadali wpływowi i starannie dobrani przedstawiciele środowiska filmowego oraz tzw. urzędnicy od kina. Nagrody były efektem kompromisu między interesami lobby filmowców (często zażarcie walczących między sobą) a naciskami przedstawicieli władz, też czasami powiązanych dziwnymi interesami ze środowiskiem. Po zmianie systemu politycznego w naszym kraju festiwal został uwolniony od bezpośredniego nacisku politycznego (nie ma już PZPR), pozostał jednak imprezą środowiskową i w pewnym sensie państwową, sponsorowaną przez Ministerstwo Kultury, niedawno powstały Polski Instytut Sztuki Filmowej, Telewizję Polską, Stowarzyszenie Filmowców Polskich i władze Gdyni. W jury zasiadają reżyserzy i przedstawiciele innych zawodów filmowych. Filmowcy przyznają więc corocznie nagrody samym sobie za pieniądze publiczne. Oceniając filmy festiwalowe, trzeba koniecznie pamiętać o tym fakcie.
Piękna słoneczna pogoda i nadmorskie powietrze w Gdyni mogły sprzyjać dobremu nastrojowi, lecz oglądanie większości prezentowanych na festiwalu filmów było czynnością smutną i przygnębiającą. W konkursie zaprezentowano 24 obrazy z ostatniego sezonu, z których tylko sześć czy siedem można było uznać za utwory popularne czy rozrywkowe, nadające się do oglądania przez większą widownię. Większość produkcji, w tym silnie promowane debiuty, sprawiały wrażenie, jakby autorzy babrali się w marginesowych, ekstremalnych i patologicznych sferach życia. Widać było wyraźnie, że takie nienawistne spojrzenie sprawia naszym twórcom wyraźną przyjemność. Oglądając te filmy, widz ma odczuwać obrzydzenie do ludzi i obyczajów na polskiej prowincji. Bierze się to stąd, że rzeczywistość ekranowa większości polskich filmów wydaje się wzięta z mediów, które w propagandowym amoku (obecnie skierowanym przeciwko nowym władzom) prezentują chorą i pełną nienawiści wizję świata, zapewne w celu zohydzenia do reszty życia w naszym kraju. Nasi twórcy wyraźnie nie lubią własnego kraju, religii i tradycji kultury oraz rodzimej widowni. Na ekranie najczęściej pojawiają się rozmaite podejrzane indywidua, obrzydliwi nieudacznicy, złodzieje, bandyci, głupi bezrobotni, pedofile, alkoholicy, frustraci, wariaci oraz prymitywne chamy i kapitaliści, jak z komunistycznych karykatur. Na uwagę zasługuje podejście do problemów religijnych. Z wyjątkiem kilku poważniejszych obrazów, takich jak Kto nigdy nie żył... Andrzeja Seweryna czy Jasminum Jana Jakuba Kolskiego, religia nie stanowi dla filmowców poważniejszego problemu duchowego. Bohaterowie filmów żyją z reguły poza sferą religii. Jeśli już pojawiają się tego rodzaju wątki, to raczej w tonacji szyderczej, jak w nagrodzonym filmie Co słonko widziało Michała Rosy. Takiej dawki nienawiści i patologii, zgromadzonej w czasie jednego sezonu, dawno nie oglądaliśmy na ekranie.
Werdykt jury pod przewodnictwem reżysera Feliksa Falka został pomyślany bardzo zręcznie. Nagrodzenie kilkoma wyróżnieniami (w tym Złotymi Lwami) filmu Plac Zbawiciela Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze miało świadczyć o tym, że postawiono nie na debiutanta (których w tym roku pojawiło się sporo), lecz na reżysera doświadczonego i uznanego. Istotnie, z zestawu obrazów konkursowych utwór państwa Krauze, będący analizą tzw. toksycznego dramatu rodzinnego (normalnej rodziny w polskim kinie nie można oglądać), wyróżniał się poziomem realizacji. Nagroda Specjalna Jury i kilka wyróżnień dla Statystów Michała Kwiecińskiego może zaś świadczyć o docenieniu obrazu rozrywkowego. Ta ciepła w tonacji i dobrze zrealizowana komedia satyryczna na temat perypetii grupy prowincjonalnych statystów w trakcie kręcenia u nas filmu chińskiego istotnie wyróżniała się profesjonalizmem i aktorstwem. Inne nagrody rozdzielono między utwory twórców znanych i debiutujących. Daje wiele do myślenia kompletne zlekceważenie przez jury filmu Kto nigdy nie żył..., debiutu reżyserskiego Andrzeja Seweryna, krytykowanego już we wpływowych mediach jako „propagandowe dzieło katolickie”, co jest wielkim uproszczeniem. A przecież wybitny aktor w poważny sposób podjął tu temat wierności powołaniu kapłańskiemu! Skandaliczne jest, według mnie, pominięcie w werdykcie Chłopca na galopującym koniu Adama Guzińskiego - subtelnego debiutu o miłości rodziców do chorego syna, ekranizacji noweli znanego norweskiego pisarza Tarjei Vesaasa. Tak samo niewłaściwą rzeczą okazał się brak nagrody dla Bezmiaru sprawiedliwości Wiesława Saniewskiego - sprawnie zrealizowanego dramatu sądowego opartego na wydarzeniach autentycznych. Nie piszę już szerzej o tym, że nowa ekranizacja Szatana z siódmej klasy Kornela Makuszyńskiego w reżyserii Kazimierza Tarnasa (filmu zrealizowanego także jako serial telewizyjny) została niesłusznie wyszydzona. Plebiscyt widzów wygrało znane już z ekranów Jasminum Jana Jakuba Kolskiego - jeden z niewielu utworów zaprezentowanych na festiwalu, które nadają się do oglądania bez odruchów obrzydzenia. Festiwal w Gdyni świadczy więc o tym, że kino polskie pogrąża się nadal w obserwacjach marginalnych patologii oraz beznadziejnej rozpaczy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu