Póki coś w tobie drży, to żyjesz!
Nie wiem, czy dobrze jest życzyć komuś spokoju, szczególnie tego „świętego”, czyli uwolnienia od tych różnych niepokojów, drżeń serca i trosk, jakie wciąż wywołują w nas bliźni. Czy taki spokój nie byłby zbliżony do bezruchu… nieboszczyka?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
To była jedyna dzwonnica w okolicy, a niewielki dzwon na niej słychać było dość daleko. Dźwięczał on dziwnie przejmująco. Jedni wręcz wyczekiwali na jego głos rano, w południe, wieczorem i o północy, ale byli i tacy, co zamykali na ten czas szczelnie okna, a nawet uszy. Szczególnie samotnik Skorupa nie znosił dzwonienia, choć nie mieszkał blisko dzwonnicy. Kurczył się w sobie na dźwięk dzwonu, chował głowę między ramiona czy kolana albo krzyczał: „Nie dzwoń, nie dzwoń więcej!”. Z takim żądaniem poszedł do przeora klasztoru. Ten jednak odparł, że od trzystu lat dzwon nikomu nie przeszkadzał i że dla wielu jest on wezwaniem do modlitwy, a nawet jakby modlitwą samą. Skorupa trzasnął tylko drzwiami, a potem zatrzaskiwał z hukiem okiennice w porach dzwonienia. Kiedyś jednak, późnym wieczorem, wyłamał drzwiczki dzwonnicy i polazł do góry. Odwrócił dzwon i wypełnił jego czaszę rozrobionym gipsem. Stuknął potem w dzwon i zachichotał, słysząc głuchy i tępy odgłos. Zszedł na dół, spojrzał na sznur od dzwonu i pociągnął, ile miał siły. Coś na górze zgrzytnęło, trzasnęło i… dzwon runął na dół. Spadł tuż przy Skorupie, pękając na kilka części, żałośnie dzwoniąc ostatni raz pod jego nogami. Ale najdziwniejsze było to, że gips pozostał nienaruszony… Samotnik stał, nie mogąc się poruszyć. I wtedy pojawił się przeor. Spojrzał i zauważył: „Może głosem tego dzwonu Bóg chciał obudzić w tobie serce, które zakułeś w kamień, jak serce tego dzwonu?”. Skorupa chwycił jakiś żelazny pręt i zaczął wściekle walić w ten kawał gipsu, szlochając coraz głośniej. A gdy wydobył w końcu serce dzwonu, przytulił je do piersi jak coś żywego i pobiegł gdzieś na oślep. Nie mógł znieść tej strasznej głuchej ciszy, a minęła właśnie dwunasta, o której zwykle dzwon się odzywał. Mówiono, że najął się za pomocnika ludwisarza i że chciał sam odlać dzwon dla tamtego serca. Ale może to były tylko zamienione w pogłoskę pragnienia przeora?
Czyż każdy z nas nie jest w jakiś sposób istotą z rodzajem czaszy bądź skorupy na zewnątrz, a z czymś drgającym i uderzającym o nią od wewnątrz? Można powiedzieć, że jest to serce, które chciałoby wybiec do bliźnich, do piękna, do Boga, ale może ono tylko tłuc się w tej ciasnej przestrzeni o twarde ściany „schronu”, jaki dla niego tworzymy… Nasze serce napotyka nie tylko na ściany, ale i na inne ograniczenia - na brak miłości, na jałowość i bezwład w dookolnym świecie. I bywa, że zaczyna się bać bólu uderzania w te mury, ściany, bariery, i stara się już nie kołysać ku komuś czy czemuś albo wypełnia tę przestrzeń czymś w rodzaju głuchego gipsu czy kamienia obojętności, jałowości, zgorzknienia, cynizmu… I już nie wydaje się wtedy z siebie bolesnych, lecz przejmujących, czystych, pełnych nadziei, serdecznych brzmień.
Tylko Bóg wciąż szuka sposobu, jak poruszyć (może nieznośnie lub boleśnie) te głuche serca, by zadrżały, czyli ożyły. Czy można Mu powiedzieć: „Nie dzwoń już więcej”?