30 kwietnia 2006 r. zmarł w Indiach gorliwy polski misjonarz, werbista, o. Marian Żelazek. Pragnąc przybliżyć jego osobę i działalność, odwołamy się do relacji o nim Andrzeja Żurawskiego z jego reportażu z podróży po Azji w 1975 r. (Fatamorgana, Wyd. Morskie 1979). Jadąc z o. Żelazkiem jeepem w głąb dżungli do jednego z hinduskich plemion, Andrzej Żurawski zanotował:
„Ma życiorys. Trudny, polski. Od roku 1918 się zaczyna, kiedy to w wiosce Palędzie dopełnił gromadkę szesnaściorga dzieciaków wielkopolskiego chłopa. I tego mało jeszcze było rodzinie, więc dwoje sobie sierot na dodatek zaadoptowała. Czternaścioro wyżyło. I za ojcem i matką przeniosło się do Poznania, gdzie stary Żelazek założył sklep kolonialny. Dziwnie pachniały w nim worki kawy, laski cynamonu, cytryny. A z firmowych puszek uśmiechały się twarze czarnych dziewcząt i migotały turbany jeźdźców pędzących na wielbłądach po półce z daktylami. Wonna daleka inność. Niedosiężna.
Czy wędrujący wśród… rodzynkowych dróg, pomiędzy worami towaru na zapleczu kolonialnego sklepiku, już wówczas ruszał był Marian w swą przyszłą drogę? Nie pamięta. A przecież ruszył. Przez Grudziądz do pobliskiej Górnej Grupy - do gimnazjum Ojców Werbistów. Gimnazjum misyjnego. Potem był rok 37 - początek studiów filozoficznych. W Chludowie. W misyjnym zakładzie Werbistów.
I nowicjat. A potem przyszedł 39 - wiecie... Mówi spokojnie, bez emocji, ze wzrokiem skupionym na nie istniejącym dżunglowym szlaku. Bez cienia żenującego sentymentalizmu wspominaczy. Jakby stąd, z tej nad kierownicą jeepa bezdrożnej perspektywy «tamto, wtedy i tam» było egzotyką tylko - równie kuszącą i równie nierzeczywistą jak owe wielbłądy galopujące przed pół wiekiem po półkach kolonialnego sklepiku na poznańskim przedmieściu. Bo i nad czymże tu sentymentalizmy i ślozy, kiedy wszystko to oczywiste i proste, proste i oczywiste jak czas ostatecznie przeszły. W 1940 - w maju to było - w Chludowie w maju kwitną bzy - 26 kleryków poszło do Dachau. Potem były kamieniołomy w Gusen. Z dwudziestu sześciu dwunastu zostało. Potem znów Dachau i orka na plantacji leczniczych ziół. A potem 29 kwietnia czterdziestego piątego... wyzwolenie…
Przez chwilę słychać tylko silnik jeepa walczącego z dżunglową ścieżką. - Tak, dwudziesty dziewiąty... grób mi się otworzył... Ksiądz Marian roześmiał się. Niespodziewanie i szeroko - jak gdyby chciał zmazać cień patosu z ostatniego zdania. I znów rzeczowo, relacyjnie: VII Armia USA ich wyzwoliła. Kleryk Marian pojechał do Rzymu na cztery lata teologii. W Kolegium św. Anzelma. U Bernardynów. Stąd prosto na drugi brzeg... Nie na cwałujących po półce, pod palmowym gajem daktylowych wielbłądach - zwyczajnie, holenderskim frachtowcem. W 1950, na prima aprilis - śmieje się znowu, równie szeroko, ale już bez uprzedniej intencji ukrywania tym śmiechem czegokolwiek - akurat na prima aprilis, wyobraźcie sobie. Spłatał mu ten pierwszy kwietnia niezły kawał. Pierwsze w życiu trzy tygodnie brzuchem do góry. Całe 21 dni. Z Rzymu do Kalkuty. Wspaniale było - wiecie, było nas tylko dwóch pasażerów... I znów się śmieje. Ciszej, jakby trochę ironicznie. Może z tych całych dwudziestu i jednej doby obfitości - pierwszych i pewnie ostatnich.
(…) Z zarośli tuż przed maskę wyskoczył młody mężczyzna. Uścisnęli się z księdzem, wymienili parę słów i chłopak sadowi się na tylnym siedzeniu obok Benedykta.
- Moi chłopcy - wyraźnie kontent ze spotkania ksiądz z trudem pokrywa dumę. - Rete jest nauczycielem, jak Benedykt. Trochę ich do tej pracy przysposobiłem. Mówi teraz z werwą, jakby cieplej, bo i o realnym, bliskim, a nie hen gdzieś ledwie z pamięci wydobytym poznańskim czy rzymskim świecie. (…)
- Ano tak, ćwierć wieku... - powtórzył ciszej, może do siebie. - Niewiele. Ale coś tam się już za sobą zostawiło. Cały czas w Orisie... Oczywiście, widzieliśmy; wczoraj przed kolacją nawet dokładnie oglądałem to tableaux wiszące u księdza nad biurkiem. Żelazek pośrodku i - ilu tam? - chyba czternastu ich dookoła.
- Tak jest, czternastu! - ksiądz Marian gruchnął mnie dziarsko w kolano. Dali mi to tableaux na dwudziestopięciolecie kapłaństwa. Tak jest, czternastu - tylu się dochowałem księży. - I chyba wielu więcej księży wśród Adiwasów nie ma? - Ano, chyba nie. Ci wszyscy byli uczniami mojego gimnazjum w Raurkeli. Nadyrektorowałem się - znowu śmieje się jak uczniak z niezasłużonej piątki - już chyba do przesady. Szkoła Apostolska, no wiecie - takie małe seminarium duchowne, przy tym gimnazjum, ale tylko do 64 roku, bo mnie potem zaprzęgli do inspektorowania. I tak do dziś się tłukę, pan Inspektor, po całej diecezji północnej Orisy. Ojciec Burbon (mój poprzednik) miał wygodę - jedną szkołę nadzorował. A teraz: 171 pięcioklasówek dla - bagatela - piętnastu tysięcy adiwaskich maluchów, 27 średnich - to takie, wiecie, siedmio-ośmio-klasówki. I 3 gimnazja dla dziewcząt, a 5 dla chłopców. (…) Przecie i proboszczówce nie dam dżunglą zarosnąć…
Żelazkowa proboszczówka, Bondamunda, w której go najechaliśmy, najlepszym tego uporu dowodem. Sam w Bondamundzie założył stację misyjną, zbudował kościół, siedmioklasówkę, klasztorek dla sióstr, które tu sprowadził, by mu pomagały w nawracaniu na wiarę i higienę. Od Annasza błądzi do Kajfasza, tu grosz wyrwie, tam cegły. Rozwierają w ministerstwie gęby, kiedy biały księżyna-przybłęda nie gorzej od Hindusów z dziada pradziada wykłóca się o dotacje w języku orija. Czasem mu kto sweter przyśle albo szalik. O, ten - trochę się już wyszarpał, ale chwalić Boga służy - to mu aż z Polski ojcowie przysłali. Pamiętają.
Zatrzymał jeepa. Uściskali się i zabrany z drogi pan nauczyciel niczym iluzjonista zniknął w litej ścianie dżungli. Żelazek dobrą chwilę nie rusza. Patrzy kędyś poprzez jeszcze rozdygotane gałęzie, potem na Benedykta i znowu w las. - Dobre chłopaki. Kiedyś mnie tu, daj Bóg, wyręczą.
- Wielu ich? - Uzbierało się. Przeważnie kończą podstawówkę. Ale i gimnazjalistów dochowałem się pełny tysiączek. Porozbiegali się. Nauczyciele teraz, księża, lekarz jeden. Do miast powędrowali, do fabryk, urzędnicy, policjanci - jeden to, wiecie, nawet inspektor - wojskowi. Dyskretnie przeżegnał stronę, w której zniknął jeden z jego wielu uczniów.
- No jazda. Do Dangiaczira mamy dobrą godzinę, a tu już zmrok idzie”.
* * *
Od napisania tamtego reportażu minęło 30 lat. O. Marian Żelazek od 1 czerwca 1975 r. pracował wśród trędowatych w leprozorium w Puri nad Zatoką Bengalską. W 2002 i 2003 r. zgłoszony został przez Ruch Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata Maitri jako kandydat do Nagrody Nobla.
Pomóż w rozwoju naszego portalu