Większość obecnych uchodźców z Ukrainy to kobiety z dziećmi.
Do Polski płyną szerokie rzeki Ukraińców uciekających przed rosyjskimi bombami i rakietami. Większość z nich przekracza granicę przez dwa duże przejścia w naszym regionie, w Dorohusku i Hrebennem. Na pierwszym stają głównie uchodźcy z Polesia i Wołynia, na drugim z Galicji, ze Lwowem na czele. Dla nich są to bramy nadziei.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Nie ma powrotu
Najbardziej widoczną zmianą pomiędzy uchodźcami z pierwszych dni wojny a obecnymi jest struktura płci. O ile na początku przybywały jeszcze całe rodziny, teraz ponad 90% stanowią kobiety z dziećmi. Pobór do wojska zatrzymał mężczyzn w kraju. Nawet jeśli nie są na froncie, to szkolą się lub zabezpieczają tzw. infrastrukturę krytyczną (elektrownie i wodociągi). I jeszcze jedna zmiana. Pierwsi wojenni wygnańcy starali się przycupnąć gdzieś w pobliżu granicy, z wiarą, że za kilka dni wrócą do siebie. Kiedy jednak bomby zaczęły spadać na ich miasta, niszczyć domy i szkoły, dotarła do nich prawda, że powrotu już nie ma, przynajmniej w najbliższym czasie.
My też to znamy. Po powstaniach narodowych emigrowaliśmy do Ameryki, aby przeczekać srogość carów i wracać; podobnie było z krótkimi w zamiarze wyjazdami zarobkowymi. Dziś Polacy to 52-milionowy naród, z którego tylko 38 mln żyje w swojej ojczyźnie. To los także Ukraińców?
Trzymać się razem
Reklama
Każda historia uciekających kobiet to gotowy scenariusz na dramat. Natalia zdążyła sfilmować smartfonem rozpadający się w na kawałki dom w Charkowie. Dziewięć pięter zwinęło się niczym talia kart w może dwie minuty. - To już drugi dom, jaki straciłam. Pierwszy był w Ługańsku. Rosjanie zmusili nas do ucieczki stamtąd siedem lat temu. Wtedy zdążyłam zabrać ubrania, ale teraz uciekliśmy do schronu tak jak staliśmy. Dzięki Bogu żyjemy, ale nie mamy nic - mówi przez łzy kobieta. To brzmi szczególnie mocno, bo Natalia ma pod opieką dwoje dzieci, dorastającą córkę i starszego niepełnosprawnego syna. Dla dzieci jest w stanie zmieniać mieszkanie nawet co tydzień.
Do dawnego klasztoru sióstr Nazaretanek w Lublinie wprowadziły się trzy spokrewnione ze sobą rodziny z Zaporoża, w sumie piętnaście osób. W starych samochodach jechali cztery dni do Polski. Dramaturgii dodaje fakt, że aż trzynaścioro spośród nich to osoby głuchonieme, także czworo małych jeszcze dzieci, a dziadkowie dodatkowo są niedowidzący. Za przewodników mają dwoje nastolatków, Daniłę i Tanię, mówiących po rosyjsku. Ich ojciec, żeby dopełnić ten smutny obraz, jest uciekinierem z Korei Północnej, osiadłym przed laty w Ukrainie. Kiedy rozmawiamy - migając i odświeżając rosyjski - nie widać w nich lęku. Jest radość, że nie słyszą bomb i syren wzywających do schronów.
Tu prowadzi Bóg
Część z kobiet powoli zdaje sobie sprawę, że znalazły się ze swoimi dziećmi w sytuacji nieodwracalnej. Muszą już tutaj układać sobie nowe życie, co jeszcze kilka dni temu było dla nich absolutnie niewyobrażalne. Co więcej, muszą sobie to nowe życie wymyślić i realizować same, bez oparcia w mężach czy ojcach. Oksana nie wytrzymała tej presji, po tygodniowym pobycie w Lublinie spakowała rzeczy swoje i dwóch synków i pojechała na granicę. Wróciła, bo tu czuje, że nie da rady. Lidia zdecydowała się pozostać, ma tutaj córkę, kończącą psychologię na KUL. Mąż zmarł pięć lat wcześniej. Udało się jej już zdobyć pracę jako wychowawczyni w świetlicy utworzonej niedawno przez Centrum Wolontariatu. Mirosława również trzyma się Lublina, jej córki Anastazja i Zoriana studiują w naszym mieście, mąż jest wojskowym, ale w strefie na razie bezpiecznej. Obydwie, Lidia i Mirosława, ufają, że Pan Bóg zaprowadził je do Lublina.