Aresztowanie piłkarskiego sędziego, który przyjął łapówkę za „ustawienie” meczu GKS i Cracovii wywołało dyskusje o kondycji polskiej piłki nożnej. Wiadomo, że poziom klubów zależy od ich budżetu. Z pieniędzmi jest tak, że można je zarabiać uczciwie lub szukać jakiegoś „przekrętu”, który szybko zwróci zainwestowane środki. W Polsce na palcach jednej ręki można policzyć kluby, które prowadzą politykę zbliżoną do działalności normalnych przedsiębiorstw. Liczy się przede wszystkim szybki zwrot pieniędzy, zrobienie jakiegoś interesu na klubie (np. pomoc miejskiej drużynie w zamian za teren na inwestycje) lub kaprys sponsora, który gdy się znudzi „piłkarzykami”, szuka sobie innych zabawek.
Tego typu działanie może rodzić kryminogenne sytuacje wokół sportu - „drukowanie” meczów, ustawianie wyników, „wyprzedaże” zawodników, wahania budżetów klubowych, które powodują, że drużyny z czołówki tabeli w następnych sezonach walczą już o ligowy byt.
Tymczasem piłka jest biznesem i przypomina przedsiębiorstwo. Jest okres inwestowania, ciężkiej pracy i możliwość zysków. Budżety krajowych klubów na tle innych krajów są dość niskie. Na przyszły rok budżetami ponad 20 mln zł będą dysponowały: Legia Warszawa, Groclin Dyskobolia, Wisła Kraków i Zagłębie Lublin. Kluby żyją na łasce sponsorów, która - jak pokazuje przykład Wisły - na pstrym koniu jeździ. Słabość polskich klubów zostanie pokonana dopiero po przekształceniu ich w działające na rynkowych zasadach przedsiębiorstwa. I nie chodzi tu nawet o wysokość budżetów (zarobki piłkarzy są i tak często nieproporcjonalne do ich gry).
Krajowe kluby nie mogą się równać z międzynarodowymi gigantami. Znacznie większymi pieniędzmi dysponują np. Turcy czy ostatnio wschodzący rynek transferów - Rosjanie. Polscy piłkarze marzą o grze w klubach zachodnich. Są one jednak sprawnie działającymi firmami. W ostatnich latach w piłkarstwie przeinwestowano. Gigantyczne transfery (suma oferowana przez Newcastle za Rivaldo dorównuje cenie samolotu „airbus”) czy nie zawsze uzasadnione inwestycje w infrastrukturę spowodowały, że teraz wraca się do rachunku ekonomicznego. Niestety, grozi to wychyleniem się wahadła w drugą stronę. Jak w typowych gospodarkach socjalistycznych, władze piłki nożnej mówią o możliwości wprowadzenia sum „maksymalnych transferów”. Różnica z tzw. minimalnym wynagrodzeniem jest tylko pozornie duża. Każda próba odgórnych regulacji to kolejne źródło nadużyć i korupcji. Wprowadzanie minimalnych wynagrodzeń w gospodarce przynosiło raczej zjawisko zwiększania się bezrobocia i zatrudniania „na czarno”. Piłkarzowi też da się zapłacić poza oficjalnym kontraktem…
Wróćmy jednak do zachodnich klubów, które w rozmaity sposób radzą sobie z finansami. Nie każdy tak jak Chelsea Londyn może liczyć na bogatego sponsora, jakim jest potentat naftowy Roman Abramowicz. Klub nazywany jest zresztą z racji narodowości biznesmena - „Chelski”. Warto jednak przypomnieć, że poza „siedzeniem” w kieszeni Abramowicza menadżerowie klubu szukają też innych środków. Chelsea wypuszcza np. własne karty kredytowe. Juventus Turyn zasłynął z lansowania swojej marki perfum, FC Middlesbrough - marki wina, Olympique Marsylia otrzymuje pieniądze od każdego modelu Renault Clio, sygnowanego znakami klubu, a FC Bayern Monachium sprzedaje pod swoją nazwą nawet gotowe domy. Real Madryt może być kojarzony z czekoladkami, paryski PSG - z nową marką piwa. Francuski Olympique Lyon jest tu szczególnym przykładem. Klub rozwinął w mieście system „franszyz”, od pizzerii po salony fryzjerskie. Logo klubu można znaleźć nawet na bieliźnie. Dochody z tego typu działalności stanowią już 25% dochodów klubu, 55% dają prawa z transmisji TV. Do tego należy doliczyć dochód z biletów, imprez, wynajmowania sal itd. Futbolowa samowystarczalność nie musi być fikcją...
Pomóż w rozwoju naszego portalu