Zamach, śmiertelne zagrożenie, operacja
To był pierwszy od dłuższego czasu, ale groźny atak cierpienia i śmiertelnego zagrożenia. Już dzisiaj wiadomo, że uszedł z życiem z pierwszej fazy tego zagrożenia - niewystrzelonego do końca magazynku i drugiej - złośliwego megalowirusa. Silny organizm przemógł ciężkie następstwa i pozwolił wrócić do dynamicznej i wielostronnej działalności. I wydawało się, że chmura gradowa cierpienia oddaliła się od przemierzającego ziemię wzdłuż i wszerz z żagwią Ewangelii Namiestnika Chrystusa. Tak było tylko pozornie. 12 lipca 1992 r. - znowu pobyt w Poliklinice Gemellego i poważny zabieg operacyjny, tym razem niewymagający długiego pobytu w Trzecim Watykanie. Ale to tylko, niestety, krótka przerwa w tych pobytach.
Lata 1993-96
Reklama
Najpierw 11 listopada 1993 r. - bolesna kontuzja stawu barkowego, a więc epizodyczna, ale niepozbawiona dojmującego bólu przygoda, która byłaby pominięta bez większych konsekwencji, gdyby nie okazała się zapowiedzią znacznie poważniejszego wypadku, jakim było złamanie kości udowej w wyniku poślizgnięcia się w łazience. A rezultat? Nowa poważna operacja, szeroki i trudny zabieg, z którego po odbyciu kolejnej kwarantanny w Poliklinice Gemellego Papież wychodzi o lasce - a więc z trwałym i wymownym śladem przebytego cierpienia, śladem, który po swojemu też boli, jeżeli na zdrowych nogach przemierzyło się tyle ścieżek na kuli ziemskiej. Krzyż wyraźnie coraz głębiej wchodzi w to życie, które jest przecież życiem Następcy św. Piotra.
Ukoronowaniem kłopotów z kością udową był upadek 28 kwietnia 1994 r., rozległa operacja z wstawieniem sztucznego stawu biodrowego, co nie dało w pełni zadowalającego rezultatu. A ostateczny skutek? Posługiwanie coraz trudniejsze, coraz to bardziej skomplikowane, ale ofiarne, jeżeli nie powiedzieć heroiczne, z laską w dłoni - trwa.
A prawie dwa lata później, 8 października 1996 r. następuje kolejny, tym razem niegroźny „przerywnik”. Stanowi go operacja wyrostka robaczkowego, „przenoszonego” z powodu podróży do północnej Francji.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Narastające umęczenie ciężarem wieku i postępującej choroby
Srebrny jubileusz Pontyfikatu był już naznaczony nowym stygmatem niemocy. Odmówiły posłuszeństwa nogi, dynamiczny Papież będzie się odtąd przemieszczał w specjalnym pojeździe. Był to już wyraźny początek drogi krzyżowej. Ale z tej drogi jeszcze nauczał, przedłużał ją, wędrując do Lourdes, Loreto i gdzie tylko zachodziła potrzeba. I pisał Tryptyk rzymski, Pamięć i tożsamość, i mówił coraz bardziej słabnącym głosem, kosztującym go coraz więcej wysiłku.
Dotąd szlak drogi krzyżowej Pontyfikatu wyznaczały te unieruchomione nogi. Po paru tygodniach od owej fatalnej grypy do rejestru dźwiganego krzyża dołączyły kłopoty z oddychaniem oraz ze zużytym i heroicznie wykorzystywanym głosem. Aż przyszedł moment, że ten głos musiał zamilknąć i trzeba zrezygnować - ufajmy, że czasowo - z jego używania. To kolejna krwawiąca drzazga w niesionym krzyżu.
A to wszystko na oczach świata osłupiałego, przerażonego, żarliwie modlącego się, ale i ciekawsko-irytującego. A nad tym wszystkim unoszą się pytania:
Po co? Dlaczego? Co dalej?
Na pytania te Papież adekwatnie odpowiada właśnie spod niesionego krzyża, w perspektywie pełnionej misji Piotrowej, w akompaniamencie rozmodlonych o jego zdrowie ludzi Kościoła i nie tylko.
A my, stojący z boku, nie opuszczając rąk, w modlitwie możemy się tylko domyślać, pokornie zgadywać, nieporadnie jąkać w próbach szukania odpowiedzi. Jak nie zadziwić się tą permanentną obecnością cierpienia w Pontyfikacie? Jak nie dostrzec w tym Papieżu, który sterał swoje życie w służbie Kościoła, męczennika jego sprawy cierpieniem jakżeż różnorakim, wyznaczającym rytm jego życia?
Ważne było wszystko tamto: niezmordowane głoszenie Ewangelii, wędrowanie po twardych gościńcach świata, wychodzenie do ludzi i podejmowanie ich spraw. Ale to wszystko musiało jeszcze zostać, jak u Chrystusa, przesycone męką, pojawiającą się w coraz to innej postaci.
A już ta ostatnia choroba zadziwia swoją złożonością i zaskakującym skutkiem, jakim jest komplikacja z mówieniem. To przecież cios w kolejny potężny atut tego Pontyfikatu. A to wszystko zanurzone w klimacie podeszłego wieku i trapiącej choroby. Po co to wszystko?
Tylko Bóg ma wyczerpującą odpowiedź. Ale my obserwujemy ze złożonymi rękami to wszystko, wsłuchując się w nieprzebrany chór modlących się o jego powrót do zdrowia. Wiemy, że to spotęgowane cierpienie - jak tamto na Krzyżu - ma głęboki sens i zbawczą wartość. A ponadto, czy walka o to umęczone życie nie jest wyzwaniem i protestem przeciwko lekceważeniu życia w momencie, gdy stwarza ono pozory bezużyteczności?
Wszystko wskazuje na to, że Ojciec Święty i tym razem pokona gnębiące go przeciwności. Ale o nauce płynącej z faktu Pontyfikatu z cierpieniem w tle trzeba ciągle pamiętać - koniecznie w perspektywie wiary i tajemnicy Chrystusowego Krzyża.