„Przez całe życie tyle się nie wymodliłam, co wtedy”
18 stycznia 1989 r. rodzice z Sieradza zgłosili doznaną nadzwyczajną łaskę, którą - o czym są głęboko przekonani - zawdzięczają Matce Bożej Jasnogórskiej.
Ich syn Mariusz (urodzony 30 kwietnia 1973 r.), będąc na wakacjach w Miszkolcu na Węgrzech, 28 lipca 1987 r. uległ strasznemu wypadkowi. Biegnąc na terenie basenu kąpielowego, nie zauważył
wystającego z betonu metalowego pręta. Uderzył w niego głową i gruby drut wbił mu się w czaszkę nad lewym okiem, dochodząc aż do mózgu! Nie licząc drobniejszych ran i skaleczeń, chłopiec doznał pęknięcia
czaszki, stłuczenia pnia mózgu oraz pęknięcia drugiego kręgu szyjnego; potem nastąpił obrzęk mózgu i wysięk w prawym płucu; olbrzymią ilość płynu ściągano przez specjalnie zrobiony w przełyku otwór. Temperatura
ciała przekraczała 41 °C. Mariusz ponad miesiąc był nieprzytomny, a lekarze z całym oddaniem walczyli o jego życie. Rodzicom - Elżbiecie i Józefowi W., którzy zaraz po otrzymaniu wiadomości pojechali
na Węgry, powiedziano: „Po ludzku biorąc, życie, a tym bardziej pełne zdrowie chłopca jest niemożliwe!”.
Podczas zeznania rodzice przyznali, że pod względem religijnym byli zaniedbani - „wierzący, ale niepraktykujący”. Dopiero to nieszczęście spowodowało powrót do życia wiarą. Matka
stwierdziła, że po otrzymaniu tej tragicznej wiadomości zamówiła Mszę św. w parafii i zaczęła się żarliwie modlić. „Przez całe życie tyle się nie wymodliłam, co wtedy” - zauważyła. Obiecała
Matce Bożej, że jeśli syn będzie żył i odzyska zdrowie, to pojedzie z nim na Jasną Górę z podziękowaniem i złoży w darze swoje ulubione kolczyki.
Mariusz, przywieziony do Polski, przeżył krytyczne dni i zaczął powracać do zdrowia. Chodzenia i mowy musiał uczyć się od początku, ale bardzo szybko powracał do pełni sił. W niedługim czasie umysłowo
i fizycznie zupełnie wyzdrowiał. Pozostała mu jedynie „pamiątka” tego okropnego wydarzenia: utrata wzroku w lewym oku i niewielka szrama nad nim.
Rodzice Mariusza są święcie przekonani, że Matce Bożej Jasnogórskiej zawdzięczają podwójną łaskę: życie i powrót do zdrowia ich syna oraz przywrócenie żywej wiary, która odtąd kształtuje ich życie
w pełni chrześcijańskie. Ich pielgrzymka na Jasną Górę 18 stycznia 1989 r. to wypełnienie podjętego zobowiązania.
„Myśleli, że postradałam zmysły”
24 sierpnia 1990 r. na Jasnej Górze zeznanie złożyła p. Wanda S. Przed laty syn jej Witold, mając niespełna roczek, nagle zachorował. Chwyciły go konwulsje, zaczął się dusić i przestał oddychać.
Ciałko zrobiło się blade, woskowate, nóżki, rączki i główka opadały bezwładnie. Wszystko wskazywało na to, że dziecko nie żyje - tak odebrali jego stan wszyscy domownicy. Matka jednak nie przyjmowała
tego do wiadomości, lecz uklękła i zaczęła głośno wołać do Matki Bożej o ratunek. Uciszano ją, tłumacząc, że już za późno, że dziecko umarło! Nie zwracała na to uwagi, wierząc, że Matka Boża jej nie opuści.
Nagle - wiedziona natchnieniem - wstała, zdjęła ze ściany obraz Matki Bożej Jasnogórskiej i położyła na dziecko. „Tak tuliłam do siebie obydwa moje skarby! Błagając nieustannie Matkę
Bożą o ratunek, wierzyłam mocno w Jej potęgę i dobroć. Nie zważałam na nawoływania obecnych, którzy myśleli, że postradałam zmysły”. Nagle dziecko westchnęło, chwyciło oddech i otworzyło oczka!
Cud! - p. Wanda S. jest o tym głęboko przekonana.
Witek żyje i cieszy się dobrym zdrowiem, a jego matka stwierdza, że nigdy nie zapomni tego, co uczyniła jej najlepsza Jasnogórska Matka.
Pomóż w rozwoju naszego portalu