Dobrze pamiętam dzień opuszczenia Warszawy... Miałem wtedy 7 lat. Moi bliscy pakowali tobołki, głównie cukier, mąkę, groch z zachowanych zapasów - wydawało się im zapewne, że poza miastem także
panuje głód. Prosiłem, abyśmy zabrali pamiątkowy zegar po Rodzicach, który wygrywał I Brygadę; nie był duży, ale i tak za ciężki, więc pozostał wraz z resztą dobytku w naszym mieszkaniu. Obraz drugi:
plac Narutowicza. Przy kościele św. Jakuba trzy kościotrupy, z resztkami ciała na kościach. Tłumy ludzi podążające, jak my, ulicą Grójecką. Jakiś starszy mężczyzna w konwulsjach krzyczy, z językiem wysuniętym
na brodę, przewraca się. Piesek znajomych z naszego domu bezładnie biega wokół, wreszcie znika. Już się nie odnajdzie; bardzo to przeżywam. Obraz trzeci: jedziemy stłoczeni na chłopskiej furmance w kierunku
Ursusa. W pewnym miejscu furmanka zatrzymuje się. Szybko chowamy się w najbliższym domu - a w tym czasie strażnicy pilnujący konwoju przy szosie odwracają się tyłem, udając, że nic nie widzą...
Nocujemy w owym błogosławionym domu, jego anonimowi właściciele ryzykowali życiem... To uratowało nas przed obozem w Pruszkowie.
Wszystkie te wspomnienia stanęły mi przed oczami podczas sympozjum pt. Zakończenie Powstania Warszawskiego i los ludności cywilnej, zorganizowanego przez Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej
29 września w Warszawie. Świetny wykład prof. Mariana Drozdowskiego przypomniał dramat ok. 570 tys. cywilnych warszawiaków zmuszonych do exodusu. Choć akt kapitulacji gwarantował ochronę mienia i dóbr
kultury (dotąd o tym nie wiedziałem!), Niemcy doszczętnie obrabowali i niemal całkowicie zniszczyli miasto. O żadnym odszkodowaniu z tego tytułu nigdy nie było mowy. Podręczniki historii w krajach zachodnich
o losie ludności Warszawy milczą...
Pomóż w rozwoju naszego portalu