Szczęść Boże!
Niedawno ukończyłam 23. rok swojego niezwykłego życia.
Pomyślałam wtedy: "dość beztroskiego hasania...". Przede mną wyrosły
budzące lęk pytania o przyszłość, wobec których czułam się zupełnie
bezradna. W takich chwilach szukam obecności Jezusa. Odkąd Go poznałam (
dzięki Maryi) zawsze mnie uspokaja tłumacząc: "córko, nie lękaj się.
Im więcej zaufasz - tym więcej otrzymasz. Ja jestem z tobą".
To nie żaden "zabieg psychologiczny" czy mająca doprowadzić
do nirwany medytacja, ale istniejąca rzeczywistość. Rzeczywistość
sprawdzalna. Żeby wejść w nią, czyli całkowicie zaufać, zdecydowałam
się na Przemyską Pieszą Pielgrzymkę do Częstochowy. Przecież Miriam
jest najlepszą wychowawczynią.
Podczas tego rodzaju wędrówek niezmiennie zdarzają się
liczne cuda. Tak było i teraz. My wiemy tylko o tych głośno wypowiedzianych (
jak przystąpienie pewnego człowieka po 11 latach do spowiedzi świętej),
lecz są też ciche...
Te ostatnie wprawiły mnie w zdumienie.
Wystarczyło "z serca" porozmawiać z idącą obok osobą,
aby ujrzeć jej bogactwo wnętrza albo dowiedzieć się o cudownym nawróceniu,
uzdrowieniu... krucjacie po 25 latach nałogu...
Podobnych wzruszeń doznałam podczas korzystania z gościnności
dobrych ludzi przyjmujących nas pod swój dach. Dzięki nim doświadczyłam
jak wielkość cierpienia rodzi wielkość serca. Najbardziej urzekły
mnie dwa wydarzenia. W jednym z nich Pani recytowała wiersze o śmierci
swego zmarłego podczas wypadku 20-letniego syna. Jego dziewczyna
cudem ocalała. Podczas nocnej rozmowy owa Gospodyni wypowiedziała
słowa, które jeszcze dzisiaj wyraźnie słyszę:
"...dobrze, że to ona żyje. Tamta matka (mająca jedno
dziecko), by tego nie przeżyła, a ja... mam jeszcze dwoje dzieci"
. Bardzo cierpiała. Jej oczy były pełne łez. One mówiły najwięcej
bólu zawstydzając nieudolne w wyrażaniu takiego krzyża słowa.
Pomyślałam (trochę zdziwiona): "rzeczywiście przez łzy
widzi się lepiej".
W Róży otrzymałam potwierdzenie tej prawdy. Ale w tym
celu musiałam ponownie obserwować tragedię rodzinną. Tym razem dramat
stanowiła śmierć dwóch synów. Wystarczyło na nią popatrzeć... uśmiechniętą,
choć przecież osamotnioną, osieroconą przez dzieci...
Mówiła z czułością:
"(...) nie narzekać, nigdy nie wolno narzekać. Trzeba
się cieszyć z tego, co się ma".
Tak. Wiedziałam, zrozumiałam już: tak trzeba. Jednak,
gdy zaczęła wspominać pewien pamiętny sprzed lat Dzień Matki... cieszyłam
się, że w mroku pokoju nie widzi moich zaszklonych oczu. Trudno słuchać
o zmarłym synu, który kiedyś będąc dzieckiem, z bijącym sercem pożyczył
pieniądze, aby kupić mamie prezent. Ciężko jest słuchać takich zwierzeń
matki... po latach wciąż żywych, wciąż bolesnych.
Jej cicha świętość mnie poraziła. Natomiast zastanawiający,
bo ciągle powtarzający się schemat pt. Matka i śmierć syna metafizycznie
zbliżał do serca Maryi. Pozwolił mi Ją po prostu zrozumieć.
Dzięki takim przeżyciom ostatecznie zrozumiałam, że wielkość
człowieka zależy od jego stosunku do cierpienia. Pojawiło się pytanie:
a jaka ja jestem? Czy Krzyż przeklinam czy całuję? Prawdziwą odpowiedzią
był właśnie czas pielgrzymki. Traktowałam ją jako odzwierciedlenie
mojej drogi życia a zarazem dobrą okazję do poznania i sprawdzenia
siebie. Przecież wciąż muszę iść naprzód: czasem pod górę, czasem
w deszczu. Nogi bolą jakby się mściły za tyle lat chodzenia a obok...
drugi człowiek. Czy go wtedy rzeczywiście widziałam? Jaka byłam dla
niego podczas trudu, niewygody?
Wspólna wędrówka dzięki różnym sytuacjom naszkicowała
każdemu pątnikowi prawdziwy jego portret. Niektórym tak piękny, że
pozostanie w zachwyconych nim sercach na zawsze (tu ukłon stronę
braci z Domu św. Brata Alberta). Każda pielgrzymka - to dotykanie
Boga inaczej. Tam możesz uwierzyć w ludzi, możesz uwierzyć w siebie.
Nie, nie boję się już przyszłości. Skoro nieunikniony Krzyż niesie
ze sobą perspektywę takiej wielkości... to Matko: "zabierz mnie,
pójdziemy razem, pochodzimy sobie po górach, zdejmę buty, żeby lepiej
czuć kamienie".
Pomóż w rozwoju naszego portalu