Mówi się, że czas jest najlepszym lekarzem, który łagodzi rany doznanych cierpień. Niewątpliwie jest w tym dużo prawdy, ale jest i swoisty rodzaj bólu, którego nasilenie nie zmniejsza się nawet po upływie dłuższego czasu, a wprost przeciwnie - wybucha często niespodziewanie, jak gdyby dla upartego dowodu, że istnieje...
Jak dziś pamiętam ten wrześniowy ranek, kiedy to akurat wyjątkowo dłużej sobie pospałam. Ze snu, tuż przed dziewiątą rano, wyrwał mnie telefon od mojego brata; coś tam mówił, że właśnie jest pod wrażeniem jakiejś katastrofy i za bardzo nie ma ochoty z domu wychodzić (miał przyjść do mnie i coś remontować). Przez moment byłam oburzona: nie dość, że mnie budzi, to jeszcze wymyśla sobie wymówki, żeby po raz kolejny wykręcić się od pomocy! Tylko że głos jego był jakiś inny. Chyba nie żartował, bo wydawał się roztrzęsiony, a kiedy powiedział: „Kasiu, włącz telewizję - tylko dwójka działa” - dotarło do mnie, że dzieje się coś bardzo niedobrego...
Krzyknęłam do słuchawki: „O Boże! Nie wychodź, zaraz oddzwonię!” i wyskoczyłam z łożka.
Oczywiście, przez resztę tego dnia komunikacja telefoniczna w Nowym Jorku zamarła, tak jak nasze serca i mózgi. Włączyły się dotąd nieznane „automatyczne piloty” naszych ciał, ale tylko oczy rejestrowały obrazy, umysł niczego nie był zdolny „przetworzyć”.
Człowiek żyje wiele lat, doświadcza różnych tragedii i myśli, że przeżył już najgorsze. A tu przyszedł moment, kiedy odezwały się uczucia zupełnie nowe, nie do określenia; pewne jest, że moc ich była potężna, paraliżująca. Niedowierzanie, strach? „Odlot” od codziennej rzeczywistości? Pozapercepcyjne odczuwanie? Wiele razy próbowałam to naszkicować słowami, ale do tej pory nie udało mi się określić zjawiska, które rozdarło wnętrze mojego istnienia.
Są rany, które nigdy się nie zabliźnią. Minęło pół roku. Całe sześć miesięcy. 180 dni. Czas niczego nie dokonał. Zawiódł człowieka. Stoi na boku z rozłożonymi ramionami, ale nawet nie zachęca do uścisku, bo dobrze wie, że już nigdy nie da nam ukojenia... Natura pcha nas do przodu, jak cierpliwa, kochająca matka, obdarzając energią dotyku czułej dłoni na tyle tylko, żeby nie stanąć w miejscu i nie poddać się rozpaczy. Ale to właśnie rozpacz pozwoliła mi rozerwać skorupę kamienną, która chroniła mnie przed erupcjami gniewu, przerażenia i żalu.
11 września wieczorem wjechałam mostem bruklińskim, pod prąd, jak szaleniec, na dolny Manhattan, ignorując wszelkie zakazy. Chciałam się tam znaleźć, żeby osobiście sprawdzić, bo może to wszystko nie jest prawdą, może to jakiś chory żart, może triki filmowe...
Młoda policjantka zatrzymała mój samochód, pytając: „Do you need help?”. „I am lost” - odpowiedziałam. Zaczęła mi szczegółowo, cierpliwie tłumaczyć, jak się dostać z powrotem na Queens. Słuchałam uważnie, mimo że dokładnie znałam drogę do domu. Jej delikatny głos wyrwał mnie z transu. Poczułam, że w mieście, w którym otworzyły się bramy piekielne, są dobrzy ludzie i jest jeszcze życie. I właśnie w tym momencie (bo kiedy mówiłam: „I am lost”, miałam na myśli, że jestem zagubiona) uprzytomniłam sobie obietnicę, że znów kiedyś poczuję się „odnaleziona”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu