Współcześni przywódcy europejscy, niestety, zdradzili Boga i chrześcijaństwo, - stwierdził bp Stanisław Wielgus, komentując na antenie Radia Maryja przyjęcie przez 25 państw unijnej konstytucji.
W historii narodów europejskich powtarzały się co i raz momenty szczególnej agresji bezbożnictwa. Później odchodziły w niebyt jak brudna piana na nurcie czystej rzeki” - zauważył. Trudno o
bardziej celne i mocne słowa, aby ocenić zło, jakie stało się 18 czerwca, dodam: w uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. Konstytucja tworzącej się wspólnoty europejskiej, pomijająca prawdę, że
chrześcijaństwo ukształtowało naszą kulturę, stworzyło moralność obyczajowość, jest przygnębiającą próbą pozbawienia narodów dziedzictwa duchowego, zachowaniem się tak, jakby Bóg nie istniał. Dlatego
słusznie bp Wielgus przypomniał, że podobnie postąpili hitlerowcy, a także bolszewicy, i „w konsekwencji skąpali cały świat we łzach i we krwi”. Na swoje wytłumaczenie twórcy nowej Europy
mają tylko jedno: gdyby konstytucja uznawała Boga, trzeba by się liczyć z Jego przykazaniami, z obowiązkiem ochrony życia, małżeństwa i rodziny... Stąd współcześni „architekci europejscy”,
różnej maści socjaliści i liberałowie, odkryli całkowicie swoje cele, korzeniami sięgające rewolucji francuskiej. Było to widać wyraźnie już w roku 2000, kiedy ogłoszono tzw. Kartę Praw Podstawowych,
w której większe prawa zagwarantowano dewiantom seksualnym niż zdrowym ludziom. Nikt kierujący się rozumem nie przypuszczał wówczas, że taki tekst mógłby kiedykolwiek stanowić prawo w Europie. Dzisiaj
okazało się, że Karta jest częścią eurokonstytucji, a jej absurdalne i przeciwne naturze zapisy będą niszczyć normalnie myślących i zachowujących się ludzi. Postawił więc na swoim przewodniczący Konwentu
Europejskiego Valery Giscard d’Estaing, kiedy w 2000 r. wbrew opinii Stolicy Apostolskiej przekonywał cynicznie, że w eurokonstytucji nie może być odniesienia do Boga, ponieważ Europejczycy
- choć mają „dziedzictwo religijne” - żyją całkowicie po świecku i religia nie odgrywa już żadnej roli.
Brak invocatio Dei w eurokonstytucji jest czymś niezrozumiałym i przygnębiającym, natomiast wielką porażką większości suwerennych państw, w tym Polski, są szczegółowe zapisy tej ustawy, ponieważ nie
mając odpowiednich wpływów w Brukseli, małe i średnie państwa zostaną poddane dyktatowi tych, którzy kierują unijnymi instytucjami. Tekst bowiem eurokonstytucji niewiele ma wspólnego z klasyczną ustawą
zasadniczą, zawiera natomiast tysiące uregulowań prawnych, ujętych w formę „życzeń”. To cała fabryka marzeń, oparta o francuski centralizm i niemiecką biurokrację. Ten, kto będzie miał większy
wpływ na zarządzanie Unią, ten będzie dyktował rozporządzenia. A ponieważ obeacnie UE z pewnego projektu politycznego stała się formalnie jednym wielkim państwem, podmiotem prawa międzynarodowego, będą
się z nią musieli liczyć wszyscy członkowie.
O jakim więc sukcesie premiera Marka Belki informowały niemal wszystkie środki przekazu w Polsce? Rzekomo najpierw walczył w Brukseli jak lew, a potem wrócił do kraju jako zwycięzca. Media niemal
kazały nam wierzyć, że przyjęcie eurokonstytucji wzbudziło entuzjazm we wszystkich krajach na Zachodzie, a na poparcie tego cytowano przeglądy prasy zagranicznej, głównie europejskie gazety lewicowe.
Tymczasem to z powodu pasywnego zachowania delegacji polskiej nie udało się przeforsować korzystniejszego dla Polski nicejskiego systemu podejmowania decyzji w instytucjach UE. Obecnie będą one przyjmowane
z poparciem większości, czyli 14 spośród 25 państw Unii, które muszą reprezentować 65 proc. obywateli UE. Do zablokowania decyzji potrzebny będzie sprzeciw co najmniej 4 państw, reprezentujących 35 proc.
ludności. Ten zapis byłby może sukcesem Polski, gdyby nie fakt, że sprzeciw ten umożliwia jedynie dyskusję i odsunięcie w czasie jakiejś decyzji, nie zaś jej zablokowanie. Można dodać, że Niemcom i Francji
udało się wprowadzić wszystkie zgłaszane przez siebie postulaty, dlatego zadowoleni z konstytucji są - jak piszą uczciwe media na Zachodzie - socjaliści, ateiści, Francuzi i Niemcy.
Wspomniałem już, że najgroźniejsza w eurokonstytucji jest biurokratyczna centralizacja, zmierzająca wprost do odebrania suwerenności krajom członkowskim Unii. Aby ją jeszcze powiększyć w niedalekiej
przyszłości wszystkie kraje członkowskie będą musiały zmieniać różne zapisy w swoich konstytucjach - by nie dochodziło do konfliktów prawnych z Brukselą. Będzie tak, ponieważ eurokonstytucja przekazuje
centrali UE tyle pełnomocnictw, że parlamenty narodowe w obecnej formie staną się zbyteczne. W konsekwencji wszystkim państwom członkowskim zostaną narzucone odgórne rozwiązania gospodarcze, podatkowe,
społeczne czy polityczne.
Np. w polityce zagranicznej wszystkie proamerykańskie państwa będą musiały zrezygnować ze swojej sympatii dla USA, ponieważ obecna Unia jednoczy się jako przeciwieństwo dla Ameryki.
Teraz przed nami referendum. Jeśli któreś z państw członkowskich odrzuci konstytucję europejską, taki kraj będzie musiał opuścić UE. Byłoby to jednak zbyt proste. Na odrzucenie konstytucji może sobie
pozwolić tylko państwo silne, np. Anglia, która rozwija się szybciej niż inne kraje europejskie, nie przystąpiła do unii walutowej, ma niski poziom bezrobocia itd. A Polska? Nasi rządzący z lęku przed
frekwencją już przekonują do referendum podczas wyborów prezydenckich jesienią przyszłego roku. Faktycznie, aby referendum było ważne, musi w nim wziąć udział 50 proc. wyborców (plus jeden). Mają się
więc czym martwić. Oby jednak większym zmartwieniem dla nich było społeczeństwo (może przyszły patriotyczny Sejm), które poznawszy bliżej dokument podpisany przez Marka Belkę, zażąda postawienia go przed
Trybunałem Stanu za zrzeczenie się suwerenności narodowej na rzecz zbiurokratyzowanej centrali w Brukseli.
Pomóż w rozwoju naszego portalu