Kongres
Tym chłopcem był Jacek Mycielski, pół wieku później podzielił się takim wspomnieniem z uczestnikami Międzynarodowego Kongresu Rodziny, który odbywał się w Lublinie w dniach 23-25 kwietnia 2004 r.
Kongres został zorganizowany przez panie Elizabeth Drucką Lubecką de Sejournet i Jolantę Bisping Mycielską (żonę pana Jacka) w dziesięć lat po pamiętnym kongresie rodzin w Warszawie.
Jacek Mycielski i jego żona od wielu lat mieszkają na Zachodzie. Tam urodziła się im trójka dzieci, tam zmierzyli się z wyzwaniami czekającymi na rodzinę funkcjonującą w społeczeństwie rozwiniętego
dobrobytu. Jak się okazało - z powodzeniem. „Kiedyś odwiedzili nas znajomi - opowiadał Mycielski. - Zapytali nas: «Jak wy to robicie, że dzieci same się bawią, że ścielą
łóżka, że nie trzeba ich do niczego zachęcać? Może dajecie im klapsy?». Przyznaliśmy, że czasem się to zdarza. Za miesiąc pojawiają się u nas znowu. Dzieci szaleją i co chwila odbywa się egzekucja.
Więc wtedy stwierdziłem, ze należy napisać «instrukcję obsługi klapsa»”.
Tak powstał pierwszy rozdział książki Elementarz dla rodziców (w Polsce wydana przez Wydawnictwo „W drodze”; doczekała się wydań w pięciu językach, obecnie przygotowywane jest wydanie
słowackie).
„Wiadomo, że dzieci potrzebują miłości i czułości - ciągnął jej autor. - Więc staraliśmy się im tę miłość okazywać i to tym intensywniej, im mniej czasu mogliśmy im poświęcić. Ale
zawsze pod jednym warunkiem - wybór momentu okazania miłości należał do rodziców, a nie do dziecka.
Główny problem wynika zazwyczaj z faktu, że dziecko - aby zwrócić na siebie uwagę, aby uzyskać od rodziców niezbędną porcję czułości - musi odwoływać się do środków, takich jak: płacz,
natręctwo, psota. Robi to zazwyczaj w momencie niewygodnym dla rodziców, co owocuje raczej zniecierpliwieniem niż czułością. Błędne koło może przerwać częste i systematyczne poświęcanie uwagi dziecku,
ale w spokojnym, wybranym przez rodziców momencie”.
Mycielscy szczycą się tym, że wychowanie dzieci oparli na trzech drogowskazach: Miłość, Dekalog, Tradycja oraz na więzi małżeńskiej, która jest podstawowym gwarantem poczucia bezpieczeństwa dzieci.
Pan Jacek opowiadał, jak ważne jest właściwe rozumienie słowa „miłość”. „Gdy ślubujemy sobie w małżeństwie miłość - przypominał - to ślubujemy sobie akt wyboru. Miłość uczuciowa
jest cudownym dodatkiem, ale nie jest warunkiem małżeństwa”.
Reklama
Między Lublinem a Brukselą
Kongres zatytułowany: Rodzina wspólnotą szczęścia odbył się na tydzień przed wejściem Polski do Unii Europejskiej i był żywym dowodem na to, jak bardzo Europa potrzebuje rodziny (choć może nie zawsze
to sobie uświadamia). Statystyka przytaczana przez prelegentów dowodziła, że „podstawowa komórka społeczeństwa” (jak nazywają ją socjologowie) czy „wspólnota życia i miłości” (tak
mówią teologowie) jest dzisiaj w poważnym kryzysie. Współczynnik dzietności w Europie wynosi 1,5. Najniższy jest w Hiszpanii i we Włoszech - 1,1, niewiele lepiej jest w Polsce - 1,29, podczas
gdy prosta zastępowalność pokoleń wymaga, aby współczynnik ten wynosił 2,1. W Unii Europejskiej na 1000 małżeństw przypada 300 rozwodów (w Polsce 230). Przyczyna? Zdaniem Pawła Wosickiego, prezesa Polskiej
Federacji Ruchów Obrony Życia, jest nią zgoda na powszechne łamanie praw rodziny. Wosicki wymieniał przejawy antyrodzinnego nastawienia Unii:
- pozbawianie rodziny monopolu w zakresie prokreacji;
- zachęcanie do niszczenia płodności;
- osłabienie instytucji małżeństwa i rodziny przez przyznawanie konkubinatom i związkom tej samej płci praw przysługujących rodzinom.
„Gratuluję Polsce wejścia do Unii Europejskiej - mówił John Klink, doradca Białego Domu i Stolicy Apostolskiej na wielu międzynarodowych konferencjach związanych z tematyką rodzinną -
i pytam, czy zastanawialiście się nad tym, jak ocalić i przekazać Europie wspaniały kulturalny i duchowy dorobek Polski”. W oczach gości zagranicznych kongresu Polska to kraj, który wydał wspaniałego
Papieża i przetrwał mimo klęsk zaborów i wojen. „Jeśli Polska wydała Papieża, który tyle zrobił dla rodziny i dla obrony życia - uważają oni - to teraz powinna stać się wielkim sojusznikiem
tych środowisk w Stanach Zjednoczonych i w Unii Europejskiej, które zabiegają o poszanowanie rodziny i życia. Ta walka toczy się zarówno na wielkich forach międzynarodowych, jak i w ciszy domostw. Przede
wszystkim jednak rozgrywa się w ludzkim wnętrzu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Bój o życie
Zbigniew Żylicz jest lekarzem onkologiem i od dziesięciu lat prowadzi w Holandii hospicjum. Jak wiadomo, jest to ten kraj w Europie, który przewodzi w smutnej statystyce eutanazji. Jak to się dzieje?
„Kiedyś śmierć miała miejsce w rodzinie - mówił Zbigniew Żylicz. - Dla tamtych ludzi autorytetem był Bóg, a na umieranie patrzyli oni z bliska. Poźniej, wraz z rozwojem medycyny,
człowiek odchodził ze świata już nie w domu, lecz w instytucji, jaką jest szpital. Dzięki umiejętności przedłużania życia w coraz większym stopniu autorytetem stawał się nie Pan Bóg, lecz lekarz. To było
charakterystyczne dla epoki modernizmu. Obecnie jesteśmy w fazie postmodernistycznej - człowiek staje się sam dla siebie autorytetem, sam chce decydować”. Niestety, często są to decyzje destrukcyjne,
u których podstaw leży strach.
Żylicz powiedział, że dzisiejszy pacjent boi się śmierci, ponieważ tak naprawdę nie wie, czym jest umieranie. Nazywa to syndromem czarnej dziury. To właśnie ten syndrom pcha wielu ludzi w kierunku
podjęcia decyzji o eutanazji. Dla Żylicza lekarstwem na ten lęk jest medycyna paliatywna.
„Zaraz po otrzymaniu informacji o zagrożeniu śmiercią - mówił lekarz - pacjent odczuwa poważne zachwianie równowagi. Nie potrafi zaakceptować tego, co go czeka. W tym czasie pojawiają
się też coraz bardziej dokuczliwe objawy choroby. To okres zwątpienia i lęku, w którym czasem rodzi się przeświadczenie, że może lepiej skończyć życie. To pcha w kierunku deklaracji eutanazji. Zadaniem
medycyny paliatywnej jest przywrócenie pacjentowi równowagi, tak by czuł mniej bólu i zachował jednocześnie swoje czynności poznawcze. Naszym celem jest doprowadzenie do takiej sytuacji, kiedy u pacjenta
odżywa nadzieja na godną i spokojną śmierć. Nazywamy to okresem równowagi. Wtedy wołania o eutanazję redukowane są do zera”.
W hospicjum prowadzonym przez doktora Żylicza umarło przez 10 lat dwa tysiące osób. Towarzyszyli im członkowie rodziny. „Inni lekarze pytają mnie czasem - mówił dr Żylicz - jak to
się dzieje, że to wytrzymujesz, jak znosisz to, że nie potrafisz pomóc?”. On nie uważa się za bezradnego. „My pomagamy, ponieważ umożliwiamy pacjentowi zaakceptowanie choroby. A przy tym widzimy
prawdziwe cuda: pojednanie syna, który pokłócił się z rodzicami, rozmowę chorego z księdzem. To rodzaj uzdrowienia, ale w innym sensie. Nie zabraniamy też dzieciom przychodzić do hospicjum. Chcemy, aby
dzieci zobaczyły, jak matka obchodzi się ze swoją umierającą matką, bo to dla nich potem stanie się wzorem zachowania, gdy ich matka będzie odchodzić”.
Reklama
„Dziecko jest ojcem człowieka”
Po trzech dniach kongresu nie było wątpliwości, że rodzinę nie czekają łatwe czasy. Czy jednak perspektywa kryzysu to perspektywa klęski? Wręcz przeciwnie. Wielu mówców wypowiadało się, że każdy kryzys
to możliwość wzrostu, a nawet rozwoju. Żadna sytuacja nie jest beznadziejna, a żywym dowodem tego była historia opowiedziana przez panią Małgorzatę Żurakowską, dziennikarkę Polskiego Radia Lublin. „W
szkole dosłownie «pożerałam» różne książki - opowiadała. - Raz wpadła mi w ręce powieść Aleksandra Dumasa. Z tej lektury zapamiętałam najlepiej jedno zdanie: «Dziecko jest
ojcem człowieka»”. Pani Małgorzata skończyła szkołę, studia, wyszła za mąż, zaczęła pracować. Wreszcie przyszedł na świat syn. „Stanęłam przed poważnymi wymaganiami i wtedy to zdanie
nabrało dla mnie głębszego sensu. Zrozumiałam, że dzieci pomagają nam samym w zdobyciu dojrzałości”.
Potem, podczas reporterskiej pracy, zetknęła się z jeszcze bardziej dobitnym dowodem na prawdziwość słów francuskiego pisarza.
„Mój mąż pracował w gmachu, przed którym znajdował się parking samochodowy - mówiła. - Ten parking był ulubionym miejscem różnych złodziejaszków, którzy notorycznie okradali stojące
tam samochody. Efekt był taki, że osoby pracujące w tym wieżowcu więcej czasu spędzały przy oknach niż przy pracy i byli notorycznie sfrustrowani”. Pewnego dnia pojawił się u nich człowiek, po którym
widać było, że z niejednego pieca jadł chleb. Powiedział, że nazywa się Zenek i może pilnować samochodów za złotówkę dziennie. „Gdy mąż mi to powiedział - mówiła dalej dziennikarka -
byłam pewna, że ten człowiek zbierze trochę gotówki i zniknie równie szybko, jak się pojawił. Ale nie. Przychodził codziennie na parking, kiedyś nawet pobił się ze złodziejami, którzy złamali mu rękę.
Następnego dnia przyszedł znowu - z gipsem. To zwróciło moją uwagę”. Minął jakiś czas. Nadeszła zima. Pewnego wieczora mąż pani Żurakowskiej musiał bardzo długo zostać w pracy. Siedział do
pierwszej w nocy. Gdy wyszedł na parking, okazało się, że pan Zenek stoi w siarczystym mrozie i pilnuje tego jednego, jedynego samochodu. Wówczas pani Małgorzata postanowiła dowiedzieć się, co takiego
kieruje tym człowiekiem.
Czuła się trochę nieswojo, gdy usiadła naprzeciwko niego w knajpie, której nazwa („Malinowa”) stała w jawnej sprzeczności z panującą tam atmosferą. „Pierwsze wrażenie było straszne
- opowiadała dziennikarka. - Głos typu sznaps baryton”. Okazało się, że pan Zenek to wielokrotny recydywista. Był czarną owcą w rodzinie, a całe jego życie to pasmo kradzieży, oszustw,
więzienia i picia alkoholu. Pewnego dnia w czasie libacji poznał panią, z którą spędził dwa miesiące. Potem po raz kolejny trafił do więzienia w Białołęce. Tam właśnie otrzymał wiadomość, że owa kobieta
spodziewa się dziecka - jego dziecka i że chce je oddać.
Do akcji wkroczyła matka Zenka. Zajęła się wnuczką, a Zenek na pierwszej przepustce pojechał zobaczyć córeczkę. Był świeżo po lekturze Nad Niemnem i postanowił, że będzie miała na imię Justyna. Postanowił
jeszcze coś. Wszystkie pieniądze na jej utrzymanie będą zarobione uczciwie. Dlatego zaproponował swoje usługi na tamtym parkingu.
„Niech pani nie myśli, że to było łatwe” - zwierzał się dziennikarce. Wiele razy marzył tylko o jednym - żeby ponownie trafić do celi i tam trochę „odpocząć”. Raz
specjalnie nie zameldował się w wyznaczonym terminie, aby za karę pójść do więzienia. Właściciele samochodów prosili, aby go zwolnić, a on nie chciał wyjść. W końcu jednak wrócił na posterunek. „Justyna
skończyła szkołę podstawową, gimnazjum, teraz kończy studia - kończyła swoje opowiadanie lubelska dziennikarka. - Zmieniła życie Zenka, jego matki. A ja przekonałam się, że naprawdę dziecko
jest ojcem człowieka”.
Ziarno i plon
Historia pana Zenka opowiedziana na lubelskim kongresie nabrała specjalnej wymowy. Rzeczywiście, rodzina w Europie przeżywa kryzys, rzeczywiście, czasem wydaje się, że sytuacja jest beznadziejna. Coraz
więcej ludzi żyje w wolnych związkach, coraz więcej jest rozwodów i coraz mniej dzieci. To wszystko prawda. Ale prawdą jest też, że ów pan Zenek wydobył się z samego dna dlatego, że poczuł się ojcem.
Na tę optymistyczną stronę życia rodzinnego zwracał też uwagę metropolita lubelski - abp Józef Życiński. „Dziś żyjemy w epoce mentalności natychmiastowego sukcesu - mówił. -
Tymczasem trwałe owoce przychodzą po wielu latach trudnej pracy. Zatem na kryzys rodziny nie trzeba patrzyć fatalistycznie”. Abp Życiński przypomniał w tym kontekście obchodzoną tego dnia uroczystość
św. Wojciecha i słowa o „ziarnie, które obumiera i przynosi plon obfity”. Wypowiedzi uczestników kongresu potwierdzały zaś, że życie rodzinne - choć wymagające - może przynosić
wspaniałe owoce.