Stypa nad ruiną
W Naszym Dzienniku z 24-25 kwietnia niezwykle posępny w wymowie tekst ks. prof. Czesława S. Bartnika: Przerabianie stypy na wesele. Atakując fałsze propagandy eurofilów, ks. Bartnik porównuje ich do XVIII-wiecznych targowiczan, pisząc m.in., że „oligarchowie współcześni, niemający zmysłu Ojczyzny, Polski, suwerenności państwowej, zamiast odrodzić kraj po raku komunistycznym i nawiązać braterskie stosunki z innymi państwami, zwracają się do Zachodu o opiekę nad naszym złomowiskiem, a społeczeństwu przedstawili, że i ono się wyżywi tym, co spadnie ze stołu państw zachodnich”. Autor szczegółowo analizuje przyczyny, dla których wejście Polski do UE „będzie szokiem i niewyobrażalnym zderzeniem”, począwszy od takich faktów, jak „stan ruiny gospodarki polskiej” i „piastowanie najwyższej władzy przez elementy niekierujące się polską racją stanu w sensie klasycznym”.
Bezprecedensowy rozkład państwa
Reklama
Po latach kolejnej „propagandy sukcesu” dziś coraz częściej na łamach prasy znajdujemy nader ponure diagnozy stanu polskiego państwa. Oto kilka najnowszych przykładów z jakże różnych mediów. W Przekroju z 25 kwietnia redaktor naczelny tego tygodnika Piotr Najsztub stwierdza w wywiadzie z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim pt. Wizyta w muzeum szacunku dla reguł: „(...) tu się państwo rozpada”. W Fakcie z 23 kwietnia socjolog - prof. Ireneusz Krzemiński stwierdza w tekście pt. Jest za mało czasu na pokonanie Samoobrony, iż: „Po piętnastu latach budowania nowego państwa mamy do czynienia z jego bezprecedensowym rozkładem (...). Elita polityczna skompromitowała się definitywnie, podobnie jak sam system partyjny”. Z kolei na łamach Rzeczpospolitej z 26 kwietnia czytamy bardzo ostre oceny innego socjologa - prof. Andrzeja Zybertowicza. W wywiadzie udzielonym Małgorzacie Subotić pt. Chory rdzeń państwa Zybertowicz pisze o wyjątkowo mocnej pozycji w służbach specjalnych ludzi z bezpieki i peerelowskich służb wojskowych. Pisze, że ludzie ci stanowią „swoiste twarde jądro czegoś, co nazywam antyrozwojowymi grupami interesu. To te grupy uniemożliwiają państwu polskiemu działanie na rzecz dobra wspólnego”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Ujawnianie prawdy o unii Europejskiej
Parokrotnie już na tych łamach obnażałem fałsze różnych mediów na temat rzekomego polskiego triumfu w czasie rokowań na szczycie w Kopenhadze w grudniu 2002 r. Szczyty śmieszności pobił wtedy postkomunistyczny tygodnik Wprost, który przyrównał rzekome sukcesy premiera Leszka Millera w Kopenhadze do tego, co uzyskał Roman Dmowski na konferencji w Wersalu w 1919 r. Zbłaźniła się również i Rzeczpospolita, która w połowie grudnia 2002 r. twierdziła, że UE przyjęła wszystkie nasze postulaty. Dziś, po kilkunastu miesiącach od tamtej propagandowej brechty, na łamach Rzeczpospolitej ukazał się bardzo rzeczowy tekst dyrektora Ośrodka Studiów Europejskich Uniwersytetu Śląskiego - dr. hab. Jędrzeja Krakowskiego: Solidarność tkwi w szczegółach (nr z 19 kwietnia). Autor pisze wprost, że przyjęte w Kopenhadze warunki „nie zapewniają nam ani równoprawności, ani solidarności. Warunki te miały charakter dyktatu”.
Źle wynegocjowane limity
Reklama
W dodatku ekonomicznym Rzeczpospolitej z 22 kwietnia alarmujący tekst polskiego korespondenta z Brukseli Jędrzeja Bieleckiego: Mleka więcej, dostawców mniej. Według autora Rzeczpospolitej: „Od 1 maja rolnik, który nie otrzymał limitu produkcji mleka, nie będzie mógł go sprzedać nawet sąsiadowi. Spośród około 800 tysięcy producentów o limity wystąpiło 357 tysięcy. Pozostali mogą albo sami wypić produkowane mleko, albo karmić nim swoje zwierzęta”. Kilkaset tysięcy gospodarstw zrezygnowało z ubiegania się o limity, gdyż mając mleko o gorszej jakości, może je dostarczać tylko do „wybranych mleczarń” w „wybranych regionach”, a to mocno podwyższa koszty sprzedaży. Za sprzedaż mleka poza limitem rolnikom będą grozić wysokie sankcje. Wysokie kary mogą grozić również i Polsce za przekroczenie przyznanego jej zbyt niskiego limitu mleka, co może stać się już za 3 lata. W efekcie - ostrzega J. Bielecki - „nasz kraj może stać się importerem mleka”.
Hiszpanie negocjowali twardo
Nasi negocjatorzy z UE niestety nie wzięli sobie wzoru z Hiszpanów. W dzienniku Fakt z 13 kwietnia w tekście pt. Hiszpańską drogą do Unii hiszpańskiego publicysty, b. doradcy ministra spraw zagranicznych - Fernando de Velenzuela czytamy o hiszpańskich metodach negocjacji. Autor akcentuje, że podstawową zasadą negocjowania Hiszpanów było stosowanie się do przysłowia z Galicji hiszpańskiej: „Przyjaźń przyjaźnią, a za krowę podług wartości”. Stąd tysiące tekstów prawnych negocjowano „twardo, krok po kroku”.
Greckie ostrzeżenie
Reklama
Bardzo często wmawiano nam w europanegirycznej propagandzie, że już samo wejście Polski do UE stanie się ogromnym impulsem, z góry rozstrzygającym o uzdrowieniu naszej chorej gospodarki. Bardzo mocno
studzi tego typu nadzieje znana grecka publicystka, specjalistka od integracji Kathy Tzilivakis w tekście: Polacy, nie bierzcie przykładu z Grecji (Fakt z 24-25 kwietnia). Według niej: „Grecja pokierowała
swoim losem w Unii tak fatalnie, że (...) stosunkowa zamożność kraju jest nadal poniżej stanu z roku 1981 - czyli daty przyjęcia Grecji do EWG (...). Klucz do zrozumienia naszych błędów tkwi w tym,
że wejście do Unii samo z siebie niczego nie załatwia. Nie wierzcie zatem politykom, którzy mówią, że jak będziecie we Wspólnocie, to od razu będzie lepiej”. Według greckiej publicystki, jej kraj
zapłacił strasznie wysoką cenę za to, że Grecja nie była przygotowana do członkostwa i miała fatalną, skorumpowaną biurokrację. W efekcie różne złe strony jej gospodarki przy braku konkurencyjności z
innymi krajami UE tylko się nasiliły. Według Tzilivakis: „W ciągu pierwszych dziesięciu lat po akcesji liczba urzędników publicznych podwoiła się i osiągnęła 600 tysięcy (...). Dane wskazują, że
między rokiem 1980 a 1990 spadł udział eksportu towarów i usług w PKB Grecji, zwiększyło się natomiast zadłużenie zewnętrzne państwa. Na fatalną politykę gospodarczą Grecji nałożyła się zatem korupcja,
rozrośnięta biurokracja, klientelizm i nepotyzm. Urzędnicy defraudowali europejskie środki, większość szefów państwowych firm pochodziła z układów. W dodatku politycy i biznesmeni ściśle ze sobą współpracowali,
a decyzje polityczne podejmowano według interesu biznesu, a nie ogółu Greków”.
Czyli - wypisz, wymaluj, sytuacja Polski u schyłku ery Millera. Dodajmy przy tym, że Grecja przystępowała do Unii na o wiele lepszych warunkach niż Polska. Można więc sobie wyobrazić, co grozi
Polsce z jej dzisiejszymi patologiami gospodarczymi, z tak skorumpowaną administracją etc.
Skargi na „eurosklerozę”
Przez lata tak panegirycznie prounijny tygodnik Wprost nagle zdecydował się na ostrą krytykę „eurosklerozy”, i to piórem jednego z najbardziej zajadłych liberałów w ekonomice - prof.
Jana Winieckiego. W tekście pt. Muzeum głupoty europejskiej (nr z 2 maja) ostro zaatakował „eurosklerotyczną Francję i Niemcy” i podobnych im „hamulcowych” w UE.
Małgorzata Tarka w tekście: Co da nam Unia (Życie z 27 kwietnia) przytoczyła również wypowiedź prof. J. Winieckiego w debacie Fundacji Stefana Batorego o UE. Winiecki skrytykował tam „unijną,
jak to nazwał, «eurosklerozę», która jest elementem spowalniającym rozwój gospodarczy Unii, i wyraził niepokój, że Polska może podporządkować się jej regułom”. Według Tarki, nawet taki
europanegirysta, jak Balcerowicz zdobył się w czasie wspomnianej debaty na stwierdzenia, że: „Konstytucja UE jest w wielu punktach gorsza od obecnie funkcjonujących traktatów”.
„Pewne siebie, muskularne Niemcy”
Po wielu latach uśpienia i zaślepionego traktowania Niemiec jako naszego „najlepszego adwokata” coraz częściej dochodzi do bardzo szorstkiego przebudzenia z niedawnych iluzji. Oto parę wymownych
przykładów. Na łamach Życia z 7 kwietnia ekonomista Ryszard Bugaj napisał w tekście Krajobraz po poselskiej bitwie, iż: „(...) w Niemczech - dokonuje się przewartościowanie historycznego doświadczenia
i już prawie cała niemiecka klasa polityczna skłonna jest patrzeć na drugą wojnę światową nie tylko (a może przede wszystkim) przez pryzmat agresji Niemiec, ale przez pryzmat ich krzywdy”. Nawet
w tak skrajnie proniemieckiej Gazecie Wyborczej (nr z 19 kwietnia) były polski konsul w USA, znany publicysta Jerzy Surdykowski przyznaje niepokojącą dla nas zmianę pozycji Niemiec. W tekście pt. Mała
szachownica Surdykowski pisze, że Niemcy „zdają się dostrzegać potęgę własnych muskułów. Na emeryturę odeszli ludzie pamiętający wojnę i obciążeni poczuciem winy; powoli schodzą ze sceny nawet ich
dzieci. Wnuki zaś nie mają ochoty wiecznie przepraszać za zbrodnie dziadków - a jeśli kogokolwiek, to tylko Żydów za Holocaust. Na pewno nie Polaków”. Zdaniem Surdykowskiego, możliwość tworzenia
wewnątrz Unii sojuszy militarnych i gospodarczych, a przynajmniej zamkniętych kręgów ściślejszej integracji jest także „zapowiedzią nowej roli zjednoczonych, muskularnych i pewnych siebie Niemiec.
W takim układzie Polska znajdzie się nieodwołanie na peryferiach. Nas to wszystko oczywiście zaskakuje”.
Zaskakuje, oczywiście, Gazetę Wyborczą, Kwaśniewskiego, Bartoszewskiego, Geremka i im podobnych panegirystów rzekomego „cudu pojednania” polsko-niemieckiego. Nie zaskakuje natomiast nikogo
z kręgów trzeźwego nurtu patriotycznego, ludzi, którzy od wielu lat bezskutecznie bili na alarm i ostrzegali przed proniemieckimi iluzjami, narażając się na zarzuty ksenofobii.
Po co nam ten szczyt?
Widok obstawionej barykadami przeciwko antyglobalistom Warszawy robi ponure wrażenie, zwłaszcza w sytuacji, gdy do Polski na szczyt gospodarczy zapowiedzieli się głównie niezbyt wpływowi przedstawiciele zachodniego kapitału. Cała impreza na tle obecnego stanu zrujnowania Polski robi wyraźnie wrażenie czegoś w stylu balu na Titanicu. Trudno nie zgodzić się z uwagami Super Expressu (nr z 27 kwietnia) w tekście odredakcyjnym: Prezydencie, szczytuj za swoje!. Czytamy tam m.in.: „Poza wściekłością kilkuset tysięcy warszawiaków nic z tego nie wyniknie. Kasę mamy w plecy, a w mieście barykady (...). Prezydencie Kwaśniewski! Za wcześnie na rauty i biesiady! Za oknami 3 miliony bezrobotnych, państwo i finanse się sypią, a rząd i Sejm - szkoda gadać”.