Dawniej myślałam, że skoro urodziłam się w piątek, to dzień moich narodzin miał zwiastować, jakie będzie moje życie. Pierwsze lata to była ciągła walka o przeżycie, bardzo częste zapalenia płuc i oskrzeli
oraz groźne powikłania pogrypowe. Chodzić zaczęłam dopiero w wieku dwóch lat, z opóźnieniem poszłam do szkoły. Niestety, nauczyciele zamiast mnie wspierać, dawali innym dzieciom przykład, jak mnie poniżać.
Z powodu kłopotów zdrowotnych nie udało mi się ukończyć szkoły zawodowej. Starałam się o grupę inwalidzką, ale komisja rentowa stwierdziła brak podstaw do orzeczenia niepełnosprawności. Byłam małym zalęknionym
człowieczkiem - pytałam, po co żyję. Aż pewnego dnia usłyszałam od księdza katechety o Ruchu „Światło-Życie” i rekolekcjach, zwanych oazą. Pojechałam do Fromborka, gdzie po raz pierwszy
w życiu usłyszałam o tym, że Jezus mnie kocha taką, jaką jestem - z moimi wadami i zaletami. Spotkałam też ludzi, dla których byłam ważna. Oni mnie nie odpychali, jak ci z podwórka czy szkoły, na
których uznanie trzeba było zasłużyć. Tak więc po piątku nastała dla mnie niedziela. We wspólnocie, do której wstąpiłam, spotkałam bratnie dusze i dzięki ich namowom podjęłam naukę w szkole średniej,
którą ukończyłam. Kochałam moją pracę z dziećmi cierpiącymi na mózgowe porażenie dziecięce, ale zdrowie coraz bardziej odmawiało mi posłuszeństwa, więc przeszłam na rentę.
Uzdrowienie mojego wnętrza sprawiło, że z człowieka zakompleksionego stałam się osobą tryskającą radością. Niejedna osoba, posiadająca - w ludzkim rozumieniu - wszystko, żaliła mi się,
że jest nieszczęśliwa, a ja swoim szczęściem mogę dzielić się innymi. Moja choroba niesie wiele ograniczeń, ale nauczyłam się cieszyć tym, co mam, a nie narzekać na to, czego nie mam.
Choruję na rzadką chorobę neurologiczną o podłożu genetycznym. Jestem w rodzinie czwartą osobą z tą chorobą, która przekroczyła 36. rok życia - większość umierała bardzo młodo. Codziennie dziękuję
Bogu za przeżyty dzień, bo wiem, że jest on darem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu