Ludzie mówią, że kultura w Polsce ma się źle, bo czytamy śladową ilość książek rocznie. Kilka ulic od mojego domu jest księgarnia „Tania książka”, w której drzwi nie
zamykają się od rana do wieczora. Trylogia po 5 zł za tom, współczesna proza rosyjska po 3,50 zł, modni zachodni pisarze po 8 zł. Spotykam tam starszą panią, emerytowaną nauczycielkę, która
nigdy nie kupuje, a jedynie przegląda tom po tomie, studiuje w skupieniu fragmenty, trzymając książkę niebezpiecznie blisko oczu. Obsługa nie reaguje, odwraca wzrok, gdy starsza
pani gestem pełnym czułości głaszcze okładki i odkłada książki na miejsce. Ze swojej emerytury - 500 zł z groszami - stać ją, niestety, tylko na luksus przebywania
wśród nowych, pachnących jeszcze farbą książek. Ile książek kupiłaby starsza pani, gdyby jej emerytura była godziwa? To można z jakimś prawdopodobieństwem obliczyć, ale radość z ich
czytania jest nieprzeliczalna.
Podobną sytuację mają moi znajomi z dyplomami w kieszeni i rodziną na utrzymaniu. Żeby dotrwać do kolejnej wypłaty, usuwają ze swego budżetu rzeczy miłe,
takie jak kino, teatr, wesołe miasteczko czy książka. Zamiast lektury opiniotwórczych gazet, oglądają programy publicystyczne TV, do muzeum zabierają dzieci tylko w dni, gdy jest wolny wstęp.
Księgarnie odwiedzają podobnie jak starsza pani, by jedynie pooglądać, poczytać chwilę, zobaczyć, co nowego ukazało się na rynku. Sporadycznie decydują się na nabycie jakiejś książki. Pytanie brzmi: O ile
wzrosłaby średnia krajowa czytelnictwa, gdyby państwo X nabywali regularnie książki?
Średnia liczba książek na głowę Polaka wzrosłaby niepomiernie, gdyby przeciętnego inteligenta stać było na ich swobodny zakup i gdyby biblioteki publiczne miały stały dopływ dobrych książek.
Obie propozycje wydają się dość nierealne, pozostaje więc bookcrossing.
To angielskie słowo oznacza tyle, co: „Przeczytałeś książkę? Przekaż ją dalej!”. Tego aktu dobrej woli i swoistej fantazji można dokonać wszędzie: w sklepach, kinach,
kawiarniach, przychodniach, tramwajach, autobusach, urzędach itp., itd. Wystarczy swoją ulubioną, a zaczytaną (czytaj: znaną na pamięć) książkę zostawić w jakimś publicznym miejscu
z karteczką, że po przeczytaniu należy przekazać ją dalej, czyli znów gdzieś zostawić. Bookcrossing ma swoiste reguły gry i własny styl. W Internecie działa baza danych
dotyczących książek „uwolnionych”, istnieją strefy wymiany, gdzie grupa nieznanych sobie ludzi, miłośników książki, zostawia regularnie określoną ich ilość, by za darmo otrzymać
wolumin, który kogoś oczarował, zmienił widzenie świata lub tylko uczynił ten świat choć na chwilę przytulniejszym. Można stworzyć sobie własną strefę. Wystarczy ponoć tam, gdzie się znalazło książkę,
przynieść swoją. Efekt murowany. Za kilka dni ktoś się zrewanżuje. Dowcipni dobierają tytuł książki do miejsca, np. Dostojewskiego zostawiają w korytarzu sądu, Ibsena - w dziale
mrożonek, a Apokalipsę św. Jana - w urzędzie skarbowym.
Akcja - lub jak kto woli zabawa - ma na celu spopularyzowanie czytania. Biorący w niej udział są przekonani, że w ten sposób tworzą modę na czytanie, że „uwolniona”
książka ma jakąś tajemnicę, swoją historię, że miała wpływ na czyjeś życie - przez co staje się atrakcyjniejsza dla kogoś, kto przypadkowo weźmie ją do ręki. Miejmy nadzieję, że „uwalnianie”
książek przyniesie w Polsce modę na czytanie. Tymczasem - ruszajmy w miasto ze swoją ulubioną książką pod pachą. Gdzieś tam jest ktoś, kto ją z przyjemnością
znajdzie i przeczyta.
Pomóż w rozwoju naszego portalu